Histeria. Izabela Janiszewska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Histeria - Izabela Janiszewska страница 10
– Musisz jechać szybciej – gorączkował się Prokop. – W lesie od razu odbij w lewo w taką wąską ścieżkę i zgaś światła. Poczekamy tam, aż nas wyprzedzą, a jak się oddalą, to dajemy chodu do domu.
– Serio? To jakieś triki z filmów Vegi? Masz więcej takich mądrości w zanadrzu? – ironizował Bartek.
Pilnował prędkościomierza, by nie wzbudzić niepotrzebnego zainteresowania funkcjonariuszy, ale by jednocześnie utrzymać dystans pomiędzy samochodem policjantów a bmw. Kiedy wjechał do lasu, nieznacznie przyspieszył i zgodnie ze wskazówkami Michała skręcił w boczną dróżkę przeznaczoną raczej dla rowerzystów niż dla ruchu samochodowego. Po kilkunastu metrach auto zapadło się w miękkie podłoże i ugrzęzło w błocie. Luboń wciskał gaz, ale koła jedynie buksowały ziemię.
– Silnik! – wrzasnął Michał i wyciągnął rękę, by przekręcić kluczyk.
Na ułamek sekundy zapadły ciemność i niemal absolutna cisza. Wydawało się, że obaj studenci wstrzymali oddech i każdy z nich zastygł w pełnym napięcia bezruchu. Nagle ich uszu dobiegł warkot, a ściana lasu za ich plecami rozbłysła od świateł nadjeżdżającego radiowozu. Bartek zacisnął zęby na zwiniętej w pięść dłoni i w duchu modlił się, żeby ich idiotyczna wycieczka zakończyła się spokojnym powrotem do domu. Wprawdzie podlaska religijność, którą wyniósł z domu, już dawno zdążyła z niego wyparować, ale w takich chwilach robił to instynktownie. Jak ludzie, którzy pluli przez ramię na widok czarnego kota, choć tak naprawdę nie uważali się za przesądnych. Przymknął powieki, a gdy je otworzył, zauważył, że samochód policji się oddala.
– Ale miałeś minę – skomentował Prokop, który znów parsknął śmiechem, opluwając sobie brodę. – Jakby zaraz cię mieli zabrać obcy.
Luboń pokazał kumplowi środkowy palec, zaczekał jeszcze chwilę i w końcu odpalił silnik. Wrzucił wsteczny, ale koła nadal ślizgały się w miejscu. Kolejne próby sprawiały jedynie, że samochód coraz bardziej zakopywał się w błocie. Wreszcie Bartek wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się za jakąś gałęzią, którą mógłby położyć pod kołami, by dać im podparcie, a gdy udało mu się zmontować prowizoryczną blokadę i otrzepał dłonie z błota, w oddali coś błysnęło, a chwilę później zobaczył majaczące światła nadjeżdżającego samochodu.
W popłochu wskoczył do bmw i mocno nacisnął pedał gazu. Auto zaskoczyło dopiero za drugim razem i z łoskotem szarpnęło w tył, uderzając o coś z głuchym łupnięciem. Rzucili sobie z Michałem tylko przerażone spojrzenia, ale żaden z nich nie skomentował tego dźwięku.
W tej chwili do spowitego mgłą umysłu Prokopa dotarło to, co jego przyjaciel zrozumiał już jakiś czas temu.
Wyjazd z garażu był błędem.
– Czy ludzie muszą mordować zawsze wtedy, gdy mam wolny wieczór i jestem na randce? – Komisarz Bruno Wilczyński odebrał telefon, podnosząc się z kanapy.
Naczelnik wydziału Marian Pękała, choć przyzwyczajony do osobliwego charakteru swojego podwładnego, zmieszał się na moment i zaniemówił. Wydawało mu się, że w tle słyszy kobiecy śmiech, ale po chwili się otrząsnął i odzyskał rezon.
– Taka praca, nie jęcz – rzucił stanowczo. – Przeproś panią, naciągnij spodnie i przyjeżdżaj pod Górkę Kazurkę, tę niedaleko twojego mieszkania.
– Będę za pół godziny.
– To gdzie ty jesteś? Z Dereniowej dotrzesz tu w ciągu kwadransa.
– W domu, ale właśnie zaczyna się najlepsza scena, gdy Amanda i Alexis wchodzą do wielkiej willi z jacuzzi. Dziewczyny w życiu by mi nie wybaczyły, gdybym je teraz opuścił. Ja sobie raczej też nie.
Bruno był pewien, że w słuchawce rozbrzmiał dźwięk zgrzytających zębów jego przełożonego.
– Wilk, za pięć minut widzę cię przy bikeparku – odparł Pękała tonem nieznoszącym sprzeciwu, po czym przerwał połączenie.
– I romantyczny wieczór cholera wzięła. – Wilczyński wcisnął pauzę i założył skórzaną kurtkę, po czym zerknął przez ramię na zatrzymany kadr.
Tak naprawdę nie oglądał filmu z dwiema tlenionymi blondynkami w bikini, jak zapewne wyobrażał to sobie naczelnik. Tę produkcję znał już na pamięć i szczerze mówiąc, zaczynała go nudzić. W rzeczywistości odtwarzał nagrania ze swojego dzieciństwa, na których on i jego ojciec przytulali się i śmiali w sposób, jakiego nie pamiętał i który wydawał mu się wręcz nieprawdopodobny. Chciał zatrzymać czas, zanim Aleksander Wilczyński, wycieńczony kolejnymi sesjami chemioterapii po usunięciu nowotworu żołądka, odejdzie.
Kilka dni temu w domu rodzinnym Bruno natrafił na stare, zakurzone kasety VHS, a gdy udało mu się je zgrać na komputer i zobaczył, co się na nich kryje, oniemiał. Nie znał takiego ojca. Miał wrażenie, jakby los podarował mu pretekst, by u kresu życia własnego rodzica mógł wyciągnąć do niego rękę.
Oglądał te ciepłe sceny jak zahipnotyzowany i nie wiedział, co zrobić z tym, co czuł. Zmyślił historyjkę o dziewczynach w jacuzzi, bo nie chciał się odsłaniać przed kolegami z pracy. Wolał, by widzieli w nim aroganta i przy okazji świetnego glinę niż policjanta, który rozkleja się, bo nagle zrozumiał, że jego ojciec kiedyś go kochał.
Spojrzał raz jeszcze na ekran, wahając się, czy zgasić telewizor, ale ostatecznie uznał, że chce, by ktoś na niego czekał, gdy wróci.
Kiedy zbiegał ze schodów, zastanawiał się, dlaczego w głosie szefa słychać było takie napięcie. Stary łatwo wpadał w złość, szczególnie gdy dochodziło między nimi do wymiany zdań, ale teraz wydawał się wyjątkowo przeczulony. Podobnie jak dwa lata temu, gdy na Mokotowie znaleźli zwłoki dziecka. Bruno aż się skrzywił na tamto wspomnienie i poczuł falę mdłości. Fakt, że widział już wiele, nie uodparniał go na drastyczne obrazy. One zostawały pod powiekami na zawsze, wracały w czasie mętnych, bezsennych nocy jak zjawy o długich, wyciągniętych kształtach i czarnych oczodołach. Dlatego idąc w gęstniejącym deszczu ulicą Stryjeńskich w stronę skrzyżowania z Belgradzką, pielęgnował w sobie nadzieję na to, że źle odczytał nastrój Mariana Pękały i na miejscu nie spotka go nic drastycznego.
Gdy dotarł w pobliże Kazurki, poczuł dziwny chłód przenikający jego ciało. Pod usypaną górką, z której zimą dzieciaki zjeżdżały na sankach, było wyjątkowo tłoczno. Już z oddali zauważył trzy radiowozy i karetkę, których sygnały świetlne przebijały się przez mleczną mgłę. Nie brakowało też grupki gapiów: ludzie zwabieni hałasami musieli wypełznąć z okolicznych bloków, a teraz, szczękając zębami z zimna, z rękami w kieszeniach i z zaróżowionymi od podniecenia policzkami stawali na palcach, by zobaczyć choć skrawek tego, co kryło się pod policyjnym namiotem.
– Bruno! – Aspirant Sylwia Konopacka bezskutecznie próbowała odsunąć spragnionych sensacji widzów i ogrodzić teren taśmą. – Pomożesz mi z tym? – Jej twarz miała trupio blady kolor, a rozbiegane