Histeria. Izabela Janiszewska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Histeria - Izabela Janiszewska страница 9

Histeria - Izabela Janiszewska

Скачать книгу

a później wróci po jego brata. Chwyciła kilkuletnie dziecko na ręce i z wysiłkiem dodźwigała je do windy. A gdy chwilę potem była już u siebie i kładła małego do łóżka, usłyszała ciche pukanie do drzwi. Przestraszyła się, że któryś z sąsiadów obserwował ją w garażu i przyszedł jej zrobić awanturę, ale gdy otworzyła drzwi, zobaczyła dziwnego mężczyznę w białej masce z jej starszym synem na rękach. Chłopiec spał, przytulony ufnie do nieznajomego, z ramionami owiniętymi wokół jego szyi. – Larysa obserwowała, jak z każdym jej słowem twarz Pawła tężeje. – Kobieta była przerażona. Wzięła od niego dziecko i zaniosła je do łóżka, a gdy wróciła i przyłożyła oko do wizjera, mężczyzna zniknął. Na wycieraczce stał tylko mały, rudy lisek, przytulanka, która zawsze towarzyszyła chłopcu.

      – Nie rozumiem. Fantom zaniósł dzieciaka do matki?

      Kiwnęła głową.

      – Następnego dnia mały opowiadał mamie, jak przebudził się w samochodzie i zaczął potwornie płakać. Wołał ją, krzyczał i szarpał się, by rozluźnić pasy w foteliku. Myślał, że go zostawiła, a wybudzony ze snu czuł się zagubiony i nie rozumiał, gdzie się znajduje. Wtedy pojawił się człowiek w masce, pokazał chłopcu, jak otworzyć od wewnątrz drzwi, przytulił go i zabrał do mamy.

      Wiśniewski sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Oparł twarz na dłoni i przyglądał się w ciszy Larysie.

      – Jest coś jeszcze – kontynuowała. – Sprawdziłam większość osób, które nachodził. Początkowo zakładałam, że są przypadkowe, ale po jakimś czasie dostrzegłam, co je łączy. Dzieci. Wszyscy byli rodzicami. On rozmawiał z tymi dziećmi, zaczepiał je w różnych miejscach i dużo o nich wiedział, a mimo to żadnemu nie spadł nawet włos z głowy. Uderza tylko w dorosłych. Dlaczego?

      Paweł poruszył się niespokojnie, a taboret zaskrzypiał pod jego ciężarem. Larysa zauważyła, że apatyczne i nieobecne dotąd spojrzenie Wiśniewskiego nabrało blasku. Miała nadzieję, że powoli zaczynał czuć to, co ona dostrzegła już wcześniej. Dobry reporterski temat. Taki, który uruchamia lawinę pytań i wątpliwości, przedstawia historię człowieka, który zarazem jest intrygujący i budzi emocje.

      – Ale dlaczego ja? – Paweł wydawał się skonsternowany. – Nie potrzebujesz mnie, by to dobrze napisać. Jak znam twoje umiejętności, namierzysz go w ciągu tygodnia.

      – Już to zrobiłam. – Otworzyła zrzut ekranu z jakiejś internetowej rozmowy. – Skomentowałam każdy artykuł o nim i dałam mu znać, że chcę z nim porozmawiać. Założyłam, że tacy jak on szukają rozgłosu, że będzie chciał, by ktoś go zrozumiał i napisał o jego historii i przesłaniu.

      – Tyle że nigdy ci nie odpowiedział.

      – Wręcz przeciwnie. – Dziewczyna końcówką długopisu dotknęła ekranu w miejscu, w którym znajdowała się odpowiedź. – Ale nie chce mnie, zażądał ciebie.

      Paweł wzdrygnął się, po czym nachylił się nad komputerem i dwukrotnie przeczytał zdanie, które mu pokazała: „Będę rozmawiał tylko z Pawłem Wiśniewskim z »Magazynu«. Z nikim innym”, a następnie wpatrzony w odległy punkt za oknem zmarszczył czoło i zaczął pocierać dłonią podbródek.

      – Wyjaśnisz mi, kim jest twój znajomy, czy będziesz trwał w tym osłupieniu do końca świata? – Larysa założyła ręce przed sobą i patrzyła na byłego szefa wyczekująco.

      Bartosz Luboń siedział w fotelu pasażera napięty niczym struna. Miał wrażenie, że cały alkohol wyparował z niego w ułamku sekundy. Skubał nerwowo skórki przy paznokciach i czuł, że po wypalonym skręcie potwornie chce mu się pić. Z niepokojem obserwował styl prowadzenia Michała, który na wiejskiej drodze rozpędzał się do prędkości zdecydowanie powyżej ograniczeń. Dopiero po kilku kilometrach, gdy jego kolega zwolnił i przełączył stację na Rock Radio, a z głośników popłynęła jedna z bardziej znanych rockowych ballad – Nothing else matters Metalliki – Luboń się uspokoił. Kochał ten numer od lat i był to pierwszy utwór, który nauczył się grać na gitarze dla swojej dawnej dziewczyny. Z biegiem lat miłość do koleżanki wygasła, ale do muzyki pozostała.

      – I co? Fajnie jest, prawda? – zapytał Prokop, spoglądając na przyjaciela.

      Bartek pomyślał, że właściwie jest przyjemnie. Niebo lśniło od gwiazd, powietrze pachniało jesienią, a w oddali szumiał las. Na drodze żadnych innych pojazdów, wokół pola i łąki, a w środku oni dwaj, najlepsi kumple na roku, którzy nie widzieli się od wielu miesięcy. Bezczelnie młodzi, szaleni i upaleni trawką.

      – Jest spoko. – Pokiwał głową i roześmiał się. – Spanikowałem, sorry.

      Michał odwrócił się do niego i puścił oko, jakby chciał powiedzieć, że nic się nie stało, ale Luboń tego nie widział; patrzył w zupełnie inną stronę. Jego wzrok skupiony był na poruszającym się ciemnym obiekcie, który przebiegał przez drogę i do którego samochód zbliżał się w zastraszająco szybkim tempie.

      – Hamuj! – krzyknął, szarpiąc za kierownicę.

      Auto gwałtownie zjechało w lewo, po czym obróciło się wokół własnej osi i stanęło w poprzek drogi. Bartek dostrzegł, że trzęsą mu się ręce, i poczuł strużkę potu płynącą w dół po plecach.

      – Co to, kurwa, było? – zapytał, oglądając się za siebie. – Widziałeś?

      – Dzik – zachichotał Prokop. – Przestraszyłeś się pieprzonego dzika! – śmiał się coraz bardziej, jakby nie mógł się opanować.

      Luboń patrzył, jak jego przyjaciel aż dusi się rechotem, i czuł się coraz bardziej zły. Raptownie otworzył drzwi, wyszedł na zewnątrz i podszedł od strony kierowcy.

      – Wysiadaj – rzucił z zaciętą miną. – Jesteś zbyt nagrzany, ja nas odwiozę do domu.

      Jego kumpel usiłował odzyskać powagę i coś odpowiedzieć, ale gdy tylko otwierał usta, na nowo zaczynał kwiczeć ze śmiechu. W końcu z uniesionymi w geście zgody rękami przesiadł się i zasłaniając usta dłońmi, próbował stłumić chichot.

      Bartek zawrócił spokojnie i powoli ruszył w kierunku rezydencji, nie odzywając się do Michała ani słowem. Cała jego uwaga skupiona była na jezdni i na tym, by nie wylądować w rowie. Chłopak wyłączył radio i robił wszystko, by utrzymać prosto kierownicę. Mieli do pokonania jakieś piętnaście kilometrów boczną, rzadko uczęszczaną drogą, do tego dawno minęła już północ, więc ryzyko, że ktoś postanowiłby o tej godzinie udać się na małą eskapadę do lasu, było niewielkie.

      W którymś momencie we wstecznym lusterku zamajaczył mu jakiś kształt przypominający samochód, ale zniknął równie szybko, jak się pojawił, a przy tym nie miał włączonych świateł, więc chłopak stwierdził, że musiało mu się przywidzieć. Po kilku kilometrach uznał, że idzie mu nawet całkiem nieźle – kierownica idealnie leżała w dłoniach, silnik przyjemnie pomrukiwał, a auto jechało płynnie i miękko. Zachęcony tą dobrą passą, lekko przyspieszył, a w końcu nawet zaczął podśpiewywać pod nosem. Kiedy na horyzoncie zarysował się dom Prokopa, odetchnął z ulgą, ale wtedy przyjaciel ścisnął go za ramię.

      – Ja

Скачать книгу