Histeria. Izabela Janiszewska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Histeria - Izabela Janiszewska страница 7

Histeria - Izabela Janiszewska

Скачать книгу

Kiedy szli w stronę garażu, ktoś zadzwonił domofonem. Ewka wyjrzała przez okno i mruknęła z niezadowoleniem.

      – No dobra, chłopaki, to mój brachol. My się zwijamy. – Skinęła na koleżankę. – Fajnie się gadało. A to cudo pokażesz nam innym razem, może nawet się gdzieś przejedziemy. – Puściła do niego oko, co Michał potraktował najwyraźniej jako obietnicę, bo głośno zagwizdał i pomachał dłonią przy twarzy, jakby się wachlował.

      – Głupek. – Popchnęła go lekko i biorąc mniej trzeźwą Ankę pod rękę, skierowała się do wyjścia.

      Bartek pożegnał się z dziewczynami, a potem zerknął znacząco na przyjaciela.

      – Podoba ci się? Wydaje się całkiem spoko.

      Młody Prokop roześmiał się i wzruszył ramionami. Jego spojrzenie było mętne, a oczy przekrwione, zapewne od sporej ilości wypalonej trawki.

      – Może tak, może nie – odparł z zagadkowym uśmiechem na twarzy. – Chodź, pokażę ci coś, co mi się naprawdę podoba – rzucił i ruszył w stronę niewielkich brązowych drzwi.

      Gdy znaleźli się na schodkach prowadzących do garażu, Michał wymacał dłonią włącznik światła, nacisnął go, a po chwili jarzeniówki zabuczały, rozświetlając przestronne pomieszczenie i ukazując błyszczące czarne auto.

      – Piękny, co? – Nie czekając na odpowiedź kolegi, wyjął z kieszeni kluczyk i podszedł bliżej.

      Samochód zapikał i mrugnął światłami, a Bartek poczuł, że kąciki ust same podnoszą mu się do uśmiechu. Czytał kiedyś o tym modelu, a teraz z rosnącą ekscytacją obserwował sportową linię, felgi w złoto-brązowym kolorze i stylowe oświetlenie.

      – Co tak stoisz i się gapisz? No chodź! – Prokop, który już ładował się na siedzenie kierowcy, machnął do niego ręką. – Stary wraca dopiero jutro, nie przyłapie nas.

      Luboń dołączył do kumpla, zajmując fotel pasażera, w którym zatopił się z pomrukiem zadowolenia. Nie wiedział, czy to z powodu ilości wypitego piwa, czy przyjemnej w dotyku, wysokiej jakości skórzanej kremowej tapicerki, ale siedzenie wydawało mu się nieziemsko wygodne.

      – Takim to bym mógł się wozić – stwierdził, po czym obaj wybuchli dzikim śmiechem.

      Michał wyciągnął z kieszeni skręta, przypalił go, zaciągnął się, a potem podał Bartkowi.

      – Za przyjaźń – powiedział, puszczając do kolegi oko.

      Luboń przyglądał się papierosowi niepewny, jak postąpić. Starał się trzymać z daleka od używek i na imprezach konsekwentnie zostawał przy piwie, którego smak po prostu lubił, ale świętowali właśnie wielki powrót jego kumpla, siedzieli w ekskluzywnym samochodzie i nie chciał wyjść na frajera, który nie potrafi wyluzować. Pomyślał, że tylko spróbuje, sztachnął się jointem i niemal od razu dostał spazmatycznego kaszlu, od którego zaszkliły mu się oczy.

      – Ja pierdolę, co to jest? – wychrypiał, oddając koledze blanta. – Mocny jak diabli.

      – Wesołe fajeczki, wersja deluxe – oznajmił Michał. – Zostawiłem specjalnie dla nas.

      Przez moment palili w ciszy, rzucając sobie jedynie porozumiewawcze spojrzenia. Bartek pomyślał, że to taka zwyczajna uroczysta chwila, jedna z tych, które zostają w pamięci na długo, i zdecydował, że nie będzie jej psuć. Miał wrażenie, że mógłby w tym milczeniu przesiedzieć cały wieczór, a później wróciłby do domu z poczuciem, że to była najlepsza rozmowa w jego życiu. Jakby wszystko, co najważniejsze, wcale nie potrzebowało słów. W jego głowie przyjemnie szumiał wypity alkohol, a myśli spowijała chmura oparów marihuany. Słodko-mdły zapach wypełnił wnętrze bmw, a on z przymkniętymi powiekami leżał na miękkim fotelu. Nagle z letargu wyrwało go warknięcie odpalanego silnika. Spojrzał na Prokopa, który z miną lucyfera wrzucał właśnie wsteczny bieg.

      – Co ty wyprawisz? – Luboń złapał go za rękę, obserwując, jak brama garażowa się podnosi. – Jesteś nawalony, nie ma opcji, żebyś gdzieś jechał.

      Michał strząsnął jego dłoń i roześmiał się.

      – Luby, no co ty, ja tylko trawkę paliłem – tłumaczył. – No może jedno małe piwko, ale to już dawno, na początku imprezy. Jestem trzeźwy jak szkło. Poza tym pojedziemy tylko tu, kawałek. To wiocha jest, nikt nas nie zobaczy – dodał uspokajająco.

      Zanim Bartek zdołał zareagować, auto dotoczyło się już do bramy.

      – Zwariowałeś? – Usiłował powstrzymać kierowcę. – Jak go choć zarysujesz, twój stary nam nogi z dupy powyrywa.

      – Nie peniaj, chłopie. Obiecuję, że dojedziemy tylko do lasu i wracamy. Pokażę ci parę manewrów i już. A jutro z rana, jak będziemy ogarniać chatę, to wypolerujemy też cacuszko ojca. Umowa?

      Luboń przyglądał się przyjacielowi z zagubionym wyrazem twarzy i nie był już pewien, która jego część powinna zwyciężyć. Ta racjonalna, która nakazywała odstawić samochód do garażu, czy spontaniczna, która pragnęła adrenaliny i przygody. W myślach przekonywał samego siebie, że Michał ma rację i zanim się obejrzy, odstawią samochód do garażu. Wmawiał sobie, że przejażdżka potrwa tylko chwilę, a na drodze, którą z jednej i z drugiej strony otaczały wyłącznie pola, nic nie powinno im się stać. Z wahaniem skinął głową, a wtedy kumpel wcisnął guzik otwierania bramy i z piskiem opon wyjechał na drogę.

      – Yabadabadoo! – krzyknął Prokop i podkręcił muzykę.

      Paweł włożył ubrania, które Larysa przywiozła mu ze starego domu, gdzie obiecał sobie nigdy nie wracać. Nie chciał natrafić na ślady Marii, bał się poczuć jej zapach, ciągle obecny w zakamarkach szaf, czy dotknąć zagłębienia w krześle, na którym tak często siadywała. Odgonił od siebie przykre myśli, po czym dotknął dłonią miękkiego materiału starych, spranych dżinsów, które kiedyś bardzo lubił, a po jego twarzy przemknął grymas przypominający nieśmiały uśmiech. Na moment poczuł się lepiej, ale już po chwili przypomniał sobie, dlaczego jest to bez znaczenia. Jego usta wypełniło znane pragnienie.

      We wspomnieniach widział, jak w dniu pogrzebu stoi zgarbiony nad grobem i patrzy niemo na dębową trumnę z ciałem jego żony, znikającą w wykopanym wcześniej dole. Miał wówczas ochotę położyć się tam razem z Marią, a później pozwolić, by przysypały go zwały ziemi.

      Nie słyszał, co mówił ksiądz ani ludzie ściskający mu ręce i ramiona. Ich twarze zlewały się w jedno, a słowa przypominały bezosobowe życzenia, jakie nadrukowuje się na karnetach pocztowych. Powtarzalne i nic nieznaczące. Puste. Przyjmował je w milczeniu, patrzył w dal nieobecnym wzrokiem, a gdy wszyscy sobie poszli, pozrzucał na bok wieńce i położył się na świeżo usypanej ziemi. Gładził ją palcami, jakby leżąca kilka metrów niżej Maria mogła cokolwiek poczuć. Jakby ciepło jego ciała i cierpkość łez, które wsiąkały w ziemię, mogły dotrzeć do jego żony i przekazać jej wiadomość. Paweł wiedział, że to bzdury, a jednocześnie w tamtej chwili bardzo chciał w nie wierzyć. Uczepić się czegokolwiek, co pomogłoby mu nie zwariować.

      Gdy

Скачать книгу