Czerwone fragmenty. Мэгги Нельсон
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czerwone fragmenty - Мэгги Нельсон страница 2
Podczas pisania przyświecał mi tylko jeden cel: pozwolić, by wydarzenia związane z rozprawą sądową, wydarzenia związane z moim dzieciństwem, wydarzenia związane z zamordowaniem Jane oraz akt pisania zaistniały we wspólnym momencie czasu i przestrzeni. W pewnym miejscu Czerwonych fragmentów ta ich koegzystencja ukazuje się pod postacią „ciemnej krainy w kształcie półksiężyca, gdzie cierpienie w gruncie rzeczy nic nie znaczy, gdzie teraźniejszość bez ostrzeżenia osuwa się w przeszłość, gdzie nie możemy uciec przed losem, którego najbardziej się boimy, gdzie padają ulewne deszcze wypłukujące ciała z grobów, gdzie smutek trwa wiecznie, a jego siła nigdy nie słabnie”. Z zadowoleniem stwierdzam, że nieodzowna brutalność tego obrazu nie oddziałuje już na mnie z taką siłą jak kiedyś, przynajmniej na razie. Wciąż jednak przywiązuję wielką wagę do tego, by można było (choć chyba powinnam powiedzieć: bym mogła) spędzić dłuższą chwilę w jego uścisku. Znów z wdzięcznością przesyłam ten raport z terenu.
Maggie Nelson
Los Angeles, 2015
„Mamy wszelkie powody, by sądzić, że ta sprawa szybko zmierza ku pomyślnemu rozstrzygnięciu”.
Słowa te wypowiedział śledczy z policji stanowej w Michigan, gdy pewnego popołudnia na początku listopada 2004 roku zadzwonił do mojej matki. Po rozmowie ze śledczym matka zatelefonowała do mnie i je powtórzyła.
To zdanie wprawiło mnie w osłupienie. Gdy je wymawiała, widziałam, jak przedpokój w moim mieszkaniu lekko się przechyla, jakby przez chwilę flirtował z pomysłem przeobrażenia się w gabinet śmiechu.
Słowa śledczego wprawiły w osłupienie także moją matkę. Odebrała telefon, prowadząc samochód, i natychmiast musiała zjechać na pobocze szutrowej drogi niedaleko swojego domu w północnej Kalifornii, by przyjąć ich siłę rażenia.
Śledczy mówił o sprawie morderstwa jej młodszej siostry, Jane Mixer – sprawie od trzydziestu pięciu lat oficjalnie uznawanej za nierozwiązaną. Powiedział, że pracuje nad nią intensywnie od pięciu lat, lecz nie chciał dzwonić, dopóki aresztowanie nie będzie przesądzone. A teraz już było.
Ta wiadomość byłaby wstrząsająca sama w sobie, lecz nadeszła w takiej chwili, że aż przeszły mnie ciarki.
Sama od pięciu lat intensywnie pracowałam nad sprawą mojej cioci, tyle że pod innym kątem. Gromadziłam informacje i pisałam tomik poezji o jej życiu i śmierci zatytułowany Jane. A Murder [Jane. Morderstwo] – niebawem miał zostać wydany. Nie wiedziałam, że ktoś ponownie bada sprawę Jane; mój tomik dotyczył nierozwiązanej sprawy dawno zarzuconej przez śledczych. Był o tym, jak można żyć – albo raczej jak żyła moja rodzina, jak żyłam ja sama – w cieniu śmierci członka rodziny, który najprawdopodobniej skonał w okropny, przerażający sposób, w okolicznościach mających na zawsze pozostać nieznane, niepoznawalne.
Gdy 14 stycznia 2005 roku pierwszy raz spotykam się z tym śledczym – Erikiem Schroederem – na wstępnym przesłuchaniu podejrzanego, Gary’ego Earla Leitermana, sierżant wita mnie niedźwiedzim uściskiem i mówi: „Założę się, że przez te wszystkie lata myślała pani, że pracuje nad tym sama”.
Rzeczywiście, tak myślałam.
Dorastając, wiedziałam, że moja matka miała młodszą siostrę o imieniu Jane, która została zamordowana, i w zasadzie na tym moja wiedza się kończyła. Wiedziałam, że Jane zginęła w wieku dwudziestu trzech lat, będąc na pierwszym roku studiów prawniczych na Uniwersytecie Michigan. Wiedziałam, że moja matka miała wtedy dwadzieścia pięć lat i niedawno wyszła za mojego ojca. Ani mnie, ani mojej siostry Emily nie było jeszcze na świecie. Urodziłyśmy się w północnej Kalifornii, dokąd nasi rodzice przeprowadzili się po śmierci Jane – Emily w 1971 roku, ja w 1973.
Dorastając, miałam niejasne poczucie, że zamordowanie Jane było jakoś powiązane ze śmiercią innych dziewczyn, ale nie wiedziałam jak. Pewnego popołudnia, gdy miałam około trzynastu lat, byłam sama w domu i szukałam w gabinecie matki czegoś do poczytania, zauważyłam grzbiet książki, której nigdy wcześniej nie widziałam. Choć znajdowała się prawie poza zasięgiem mojego wzroku i mojej ręki, krzykliwa tabloidowa czcionka układająca się w tytuł Morderstwa w Michigan wyróżniała się na tle ambitnych klasycznych dzieł literackich, które moja matka czytywała i o których nauczała. Weszłam na krzesło, by zdjąć opasły tom w miękkiej oprawie.
Ten prosty akt był obciążony spuścizną lęku, ponieważ pierwsza z wielu kości, które złamałam sobie w dzieciństwie – akurat wtedy był to pęknięty łokieć; wymagał rekonstrukcji chirurgicznej i tygodni spędzonych w bezruchu – ucierpiała właśnie wskutek wspinania się na regał w poszukiwaniu książki. Do wypadku doszło w księgarni w Sausalito, mieście portowym niedaleko San Francisco, gdzie mieszkałam w pierwszych latach życia. Miałam wtedy tylko dwa lata, lecz pamiętam, że na okładce tej książki był kolorowy królik i że rozpaczliwie chciałam jej dosięgnąć.
Po tym wypadku zaczął mnie dręczyć powracający sen. Był o spadaniu – czy raczej zeskakiwaniu na podjazd – z wiaty garażowej obok naszego domu w Sausalito; kończył się moją śmiercią. Musiało mi się to śnić w bardzo młodym wieku, około trzeciego roku życia. W tym śnie tłum ludzi przychodził obejrzeć moje ciało, leżące na końcu podjazdu jak na scenie stromego greckiego amfiteatru. Trudno mi sobie teraz przypomnieć atmosferę tego snu: pamiętam przerażenie tym, co zrobiłam, poczucie oddalenia, głęboki smutek i pewien dyskomfort wywołany patrzeniem na ludzi oglądających moje ciało jak zwłoki.
Okładka Morderstw w Michigan przedstawiała przerobione zdjęcie modelki podobnej do Farrah Fawcett – spod zagiętej fotografii twarzy wyłaniał się obraz w podczerwieni. Kolorystyka i grafika tej okładki w połączeniu z ukradkowością, z jaką ją oglądałam, natychmiast przywiodły mi na myśl egzemplarz „Playboya”, na którego studiowanie w łazience mojego ojca poświęciłam w dzieciństwie ogromnie dużo czasu – walentynkowy numer z 1980 roku z Suzanne Somers. Pamiętam, że mój ojciec bardzo lubił Suzanne Somers.
Otworzyłam Morderstwa w Michigan na pierwszej stronie i przeczytałam: „W ciągu dwóch lat w hrabstwie Washtenaw zamordowano siedem młodych kobiet, część z nich w tak brutalny sposób, że Dusiciel z Bostonu mógłby się przy tym wydać mordercą zabijającym w akcie miłosierdzia”.
Niecierpliwie przerzucałam strony, złakniona czegoś na temat Jane i mojej rodziny, czegokolwiek. Szybko pojęłam, że wszystkie imiona i nazwiska zmieniono. Przypuszczałam jednak, że wpadłam na właściwy trop, gdy przeczytałam:
Pewien żołnierz przyniósł [na miejsce zbrodni] kronikę Uniwersytetu Michigan z 1968 roku i okazało się, że umieszczona w niej podobizna uśmiechniętej Jeanne Lisy Holder, absolwentki liceum w Muskegon w stanie Michigan,