Czerwone fragmenty. Мэгги Нельсон
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czerwone fragmenty - Мэгги Нельсон страница 4
Teraz bardzo wyraźnie widzę pychę wyzierającą zza takiego pomysłu. Gdy myślę o „wybrakowanej” albo „skutecznej” żałobie, czuję jedynie oszołomienie. Więcej niż oszołomienie, raczej zarys bezkształtnej, potężnej furii – pod moją skórą zaczyna się swawolny protest – nieskrępowany, gorący, dziki.
Zdjęcie numer 1
Grupa detektywów stoi w kręgu wokół leżącego na ziemi przykrytego martwego ciała Jane. W tle widać cmentarz Dentona sfotografowany zza ogrodzenia z metalowej siatki. Zdjęcie jest ucięte na wysokości pasa tych mężczyzn, więc widać tylko rząd trenczy i pasujących do nich czarnych butów. Jane leży u ich stóp, jej głowę i górną część ciała przykrywa płaszcz przeciwdeszczowy. Jedna z jej rąk wysunęła się spod niego i upiornie blada spoczywa nad głową, jakby Jane nie była martwa, tylko zupełnie wyczerpana.
W jednym ze swoich ostatnich artykułów na temat psychoanalizy D. W. Winnicott napisał: „Strach przed załamaniem to strach przed załamaniem już doświadczonym”. To stwierdzenie zawsze niezmiernie podnosiło mnie na duchu. Przez lata interpretowałam je w taki sposób, że zło, które ma się wydarzyć, już się wydarzyło, że już byliśmy w miejscu, którego najbardziej się boimy, że zdążyliśmy z niego wrócić.
Dopiero niedawno uświadomiłam sobie coś innego: Winnicott nie sugeruje, że stany załamania nie mogą powracać. Teraz rozumiem, że mógł mieć na myśli coś przeciwnego: to właśnie strach przed załamaniem z naszej przeszłości może być powodem jego powtarzania się w przyszłości.
Pod koniec marca 1969 roku, przed przyjazdem do domu na przerwę wiosenną Jane zamieściła ogłoszenie na tablicy w kampusie Uniwersytetu Michigan. Jechała do domu, by oznajmić rodzinie, że zaręczyła się ze swoim chłopakiem Philem, wykładowcą ekonomii należącym, podobnie jak ona, do aktywistów działających w kampusie. Wiedząc, że jej rodzice tego nie pochwalą, zamierzała pojechać do domu sama, by dać im czas na oswojenie się z nowiną, a Phil miał do niej dołączyć za kilka dni. Umówiła się przez telefon z mającym ją podwieźć mężczyzną, który – o czym nie wiedziała – posługiwał się fałszywym imieniem i nazwiskiem. Phil pożegnał się z nią około wpół do siódmej wieczorem w jej pokoju w kompleksie zabudowań tworzących Wydział Prawa; jej zwłoki znaleziono nazajutrz rano dwadzieścia dwa kilometry od Ann Arbor. Zginęła od dwóch strzałów w głowę – jednego w lewą skroń, drugiego w lewą dolną część czaszki. Gdy umarła – albo gdy szybko zbliżała się do śmierci – na jej szyi brutalnie zaciśnięto cudzą pończochę. Jej ciało zawleczono na grób obcej osoby na małym wiejskim cmentarzu zwanym cmentarzem Dentona, znajdującym się na końcu żwirowej drogi znanej wśród okolicznych mieszkańców jako „aleja kochanków”. Miała podciągnięty sweter i zsunięte rajstopy, a jej rzeczy zostały starannie ułożone między nogami i wokół ciała, które nakryto jej płaszczem przeciwdeszczowym i porzucono.
Po śmierci Jane – trzeciej z siedmiu ofiar zamordowanych w Michigan – moja matka zaczęła się bać, że spotka ją podobny los. Sprawy nie rozwiązano, więc matka bała się dalej. Nawet odwiedzając grób siostry, czuła napięcie, ponieważ policja powiedziała rodzinie, że morderca Jane może tam przychodzić. Opłakiwanie Jane oznaczało ryzyko spotkania z jej mordercą.
Pisząc Jane, uświadomiłam sobie, że ja również nasiąkłam tym strachem. Dziedzictwo. Ponadto po latach oglądania filmów wiedziałam, że pani detektyw – albo inna dyżurna bohaterka kryminałów, czyli pani profesor – zawsze musi zapłacić za swoją ciekawość i twardy charakter, stając się celem samego mordercy. „Ktoś naśladuje najsłynniejszych morderców w historii. Wszystkich po kolei. Dwie kobiety muszą połączyć siły, by nie dopuścić do kolejnego zabójstwa. W przeciwnym razie im także może grozić śmierć” – tak brzmi krótki opis filmu o seryjnym mordercy zatytułowanego Psychopata, w którym Sigourney Weaver gra uzależnioną od alkoholu i cierpiącą na agorafobię profesorkę kryminalistyki specjalizującą się w seryjnych mordercach, a Holly Hunter jej odpowiedniczkę, twardą panią detektyw.
Próbowałam znaleźć coś zabawnego w swoich iście filmowych, pyszałkowatych wyobrażeniach o tym, jak odkrywam kluczowy dowód przeoczony przez „zawodowców” albo jak pewnego dnia czytam fragmenty Jane na spotkaniu autorskim w księgarni, a wśród publiczności ukrywa się jej morderca. Powtarzałam sobie, że mógł ją zamordować John Collins, że nawet jeśli Collins tego nie zrobił, sprawca może już nie żyć – albo siedzieć w więzieniu za inne przestępstwo. Jeśli żył i pozostawał na wolności, szanse, że tomik poezji kiedykolwiek wpadnie w jego ręce, też były bliskie zera mimo zdjęcia mojej cioci na okładce. Była to jedna z nielicznych chwil w moim życiu, w których podrzędny status poezji w kulturze wydawał się pokrzepiający.
Pierwszy lepszy psychiatra albo kolega po piórze mógłby zauważyć, że zagrożenie, którego obawiałam się ze strony widmowego mordercy mojej cioci – podobnie jak żywiona przeze mnie cicha nadzieja, że moje pisarskie przedsięwzięcie mogłoby go w jakiś sposób wywabić z ukrycia – było jedynie ekstremalną, poręczną metaforą wszystkich niestworzonych nadziei i obaw mogących towarzyszyć samemu aktowi pisania, zwłaszcza pisania o historiach rodzinnych, które rodzina wolałaby zostawić w spokoju i nikomu ich nie opowiadać. Kilka osób rzeczywiście zwróciło na to uwagę.
Wydawało się to całkiem możliwe, dopóki Schroeder nie zadzwonił i nie obalił tej metafory.
Gdy w marcu 2005 roku wyjdzie Jane, Schroeder z zakreślaczem w ręku przeanalizuje wiersz po wierszu. Będziemy korespondowali w sprawie szczegółów: skąd wzięłam informacje, o której godzinie w wieczór swojej śmierci Jane rzekomo zadzwoniła, czy wiem, gdzie mógłby znaleźć wspomnianą przeze mnie księgę gości z jej pogrzebu i tak dalej.
„Mogę powiedzieć z ręką na sercu, że to pierwszy tomik poezji, który kiedykolwiek przeczytałem” – napisze.
Odpowiem mu, także z ręką na sercu, że to mój pierwszy tomik, w którym zaznaczał coś śledczy z wydziału zabójstw.
*
Przed aresztowaniem Leitermana nie mogłam się powstrzymać i spytałam Schroedera, czy jego zdaniem Leiterman stwarza jakieś zagrożenie dla mnie albo mojej rodziny. Było to krępujące pytanie; zdawało się wydobywać na światło dzienne tłumioną przez lata irracjonalność. Bardziej niepokojąca była jednak myśl, że człowiek stanowiący źródło strachu całych pokoleń mojej rodziny wstaje co rano, gawędzi z najbliższymi i zajmuje się przyziemnymi sprawami, nie mając pojęcia o czekającym go wkrótce aresztowaniu ani o masie rozmów telefonicznych przeprowadzanych codziennie przez moją rodzinę z policją stanową w Michigan. Poza tym śledczy podkreślali, że Leiterman pod żadnym pozorem nie może się dowiedzieć o dochodzeniu, ponieważ mógłby uciec, zrobić krzywdę sobie albo komuś innemu.
Schroeder