Czerwone fragmenty. Мэгги Нельсон
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czerwone fragmenty - Мэгги Нельсон страница 9
Prawdę mówiąc, moje łóżko też było narkomańską meliną. Kilkakrotnie znalazłam w nim ciało swojego ćpającego chłopaka tuż po przedawkowaniu. Ostatnim razem, gdy zadzwoniłam pod 911 i zawlekłam go do szpitala St. Vincent’s, uświadomiłam sobie – nareszcie – że to mnie chyba przerasta. Gdy go wreszcie przyjęli, wyszłam na ulewny deszcz, znalazłam budkę telefoniczną i zadzwoniłam do matki. Wstydziłam się, ale nie wiedziałam, co innego miałabym zrobić. Nie wspominałam jej wcześniej o tej sytuacji, nie mówiłam, że raz po raz znajduję w łóżku jego zsiniałe ciało przypominające górę martwego mięsa, nie mówiłam o wieczorach, gdy czerwona z przepicia dostawałam napadów hiperwentylacji w łazience, a on wysypywał proszek na paznokieć małego palca, mówiąc: „To idealna porcja dla takiej kruszynki jak ty”.
Odzyskawszy przytomność w karetce, wybełkotał: „Chyba zabiłem swój język”, jakby miał usta wypełnione watą.
– Jestem przed szpitalem – powiedziałam do matki. – Leje. Chyba muszę się stąd zabierać.
Słuchała przez chwilę, a potem odrzekła:
– A co zrobiłby Jezus?
Nie żartowała. Nawet nie jest religijna. Prawdopodobnie powiedziała to pod wpływem czegoś, co akurat czytała.
– Jezus by go nie zostawił – dodała. – Spróbuj wytrzymać do końca wieczoru.
– On tym razem umrze – powiedziałam.
– Tym bardziej.
Byłam wtedy skończoną kretynką, ale nie aż tak skończoną, bym na jakimś poziomie nie wiedziała, co robię. Gdy lekarz przystawił elektrody do klatki piersiowej mojego chłopaka, ustabilizował bicie jego serca i oznajmił: „Wyjdzie z tego”, poczułam nieproporcjonalnie wielką ulgę zalewającą moje ciało, a oprócz niej przypływ dumy. Dziesięć lat nie minęło. Znów był wieczór śmierci mojego ojca, ale tym razem zjawiłam się w jego domu na czas, tym razem byłam dorosła i miałam wszystkie umiejętności, by uratować sytuację.
„Ratowanie sytuacji” nie wskrzesiło jednak mojego ojca. Skłoniło mnie jedynie do tego, by podpisać szpitalne dokumenty w imieniu odrażającego ćpuna, który chwiejnym krokiem wrócił ze mną do domu jak odmóżdżony psiak, wyznał w środku nocy, że ma romans z jakąś głupią ćpunką, a potem poszedł po dragi na stację benzynową na rogu Houston i Alei C.
Nazajutrz po tym zdarzeniu przeleżałam w łóżku cały dzień. Udawałam, że jestem dzieckiem cierpiącym na tę chorobę, w której zbyt szybki ruch albo dotknięcie kogoś sprawiają, że kości rozpryskują się na milion kawałeczków. Byłam chora jak ten chłopiec w plastikowej bańce. Wzięłam średnią butelkę jima beama i popijałam z niej, czytając pod kołdrą Nikt nie jest samotną wyspą Thomasa Mertona.
Bez pomocy Boga przestajemy być wtedy osobami. Pod obuchem cierpienia przemieniamy się w tępe zwierzęta, szczęśliwi, jeśli możemy być niemi jak one i umierać spokojnie[6].
Pierwszy raz w życiu paraliżowała mnie myśl o Chrystusie. Przywlekłam telefon do gniazda, którym było moje łóżko, i zadzwoniłam do dawnej nauczycielki pisarstwa mającej opinię fanatyczki religijnej. Sama określała siebie mianem „chrześcijańska intelektualistka”. Powiedziałam jej, że mignął mi gdzieś artykuł o świętym Łukaszu, który niedawno opublikowała, ale nie pamiętam gdzie, i spytałam, czy mogłaby mi go przesłać albo przynajmniej streścić, co w nim było.
– Może po prostu sama przeczytaj czerwone fragmenty – poradziła mi.
– Dobrze – odpowiedziałam, zanim się rozłączyłam. – Tak zrobię.
Nie miałam pojęcia, o czym mówiła, i było mi głupio. Jednak prawie każdy, kogo potem o to pytałam, też nie wiedział, o co chodzi. Po latach spytałam nawet profesora „tekstologii” podczas wykładu na studiach – tylko wzruszył ramionami. Wyobrażałam sobie, że rozcinam ciało od brody po genitalia, wyjmuję po kolei organy wewnętrzne i próbuję z nich czytać jak z fusów.
Zaledwie kilka dni później widziałam przez okno tego mieszkania jedyne zabójstwo, którego dotąd byłam świadkiem. O piątej rano obudził mnie odgłos stóp biegnącego człowieka i pisk opon. Wyjrzałam w samą porę, żeby zobaczyć, jak trzej Chińczycy z jakiegoś gangu walą uciekającego mężczyznę w głowę kijami bejsbolowymi, a potem wskakują do samochodu i odjeżdżają. Uderzali mocno. Po chwili ulicą biegła stara Chinka w koszuli nocnej i krzyczała, cienkie plastikowe podeszwy jej butów kłapały o bruk, wywołując echo. To wszystko wydarzyło się w fioletowawym świetle poranka, w świetle gromadzącym się przed świtem między poczerniałymi czynszówkami a East River. Kobieta uklękła obok ciała, które leżało nienaturalnie powykręcane w rynsztoku, i przytuliła je do piersi. Z głowy wypływała potworna ilość krwi. Zadzwoniłam pod 911, a głos w słuchawce spytał: „Sprawcami napaści byli czarni czy Latynosi?”. „Żadni z nich” – odpowiedziałam, nie podając swojego nazwiska. O ósmej ludzie otwierali sklepy przy Orchard Street i mijali rdzawą plamę na chodniku, nie zauważając jej, nie wiedząc, że coś się tam w ogóle wydarzyło. Po południu plamy już nie było.
„Napisz więc to, co widziałeś, i to, co jest, i to, co potem musi się stać”[7]. Czerwony fragment.
Zimą 2004 roku, gdy Jane miała iść do druku, zastanawiałam się, czy nie napisać dodatku, który informowałby o postępach w dochodzeniu. Schroeder zaproponował to w żartach podczas naszej pierwszej rozmowy przez telefon. Moja matka powiedziała mu, że niebawem wydam książkę, i choć go to zaintrygowało, zależało mu przede wszystkim na tym, bym przed aresztowaniem Leitermana nie wypowiadała się o tej sprawie publicznie. Zapewniłam go, że książka wyjdzie dopiero za kilka miesięcy i że poezja nie jest towarem masowym.
„Mimo to – odrzekł – lepiej niech pani zacznie pisać dodatek. Dodatek, który wszystko wyjaśnia”.
12 listopada 2004 roku usiadłam przy biurku w Ponderosie, wyjęłam kartkę i napisałam u góry:
PIERWSZY SZKIC DODATKU,
KTÓRY WSZYSTKO WYJAŚNIA
Dodatek przybrał formę listy:
1. Nie wiedziałam, że w 2001 roku, mniej więcej w czasie, gdy zaczęłam pisać tę książkę, właśnie wyjęto z szafy pudełko z dowodami związanymi ze sprawą Jane i przesłano je do stanowego laboratorium kryminalistycznego w Lansing w stanie Michigan, gdzie zamierzano poddać jego zawartość testom genetycznym.
2. Spora część materiału genetycznego na przedmiotach przechowywanych w tym pudełku – na przykład olbrzymia plama krwi na znalezionym na miejscu