Przedwiośnie. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przedwiośnie - Stefan Żeromski страница 18
O ile podróż od wybrzeży Kaspijskiego Morza była długa i ciężka, to ta z Moskwy do Charkowa była już istną torturą. Wozy były naładowane ludźmi, którzy wieźli ze sobą i na sobie całkowity nieraz dorobek długiego życia. Wiedział o tym maszynista prowadzący ów pociąg. Toteż tu albo tam, w mieście lub u jego przedmieść, a nieraz w najszczerszym polu pociąg stawał i stał niewzruszenie. Stał godzinę, dwie, pięć, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia. Pasażerowie błagali maszynistę, żeby jechał — przewodnik, który był poniekąd władzą nad reemigrantami, wchodził z nim w pertraktacje. Maszynista oświadczał sucho, że musi w swej lokomotywie zrobić pewien remontik. Robił zaś ów remontik dopóty, dopóki przewodnik lub ktoś inny z podróżnych nie obszedł pociągu i nie zebrał składki na szybszą reparację maszyny. Kto miał walory mające jakieś znaczenie, dawał walory. Kto nie posiadał walorów, mógł dawać przedmioty wartościowe, pierścionki, obrączki, dewizki, nawet zegarki, nawet buty i surduty. Pod tym względem wszechwładza kolejowa rządziła się wielką wyrozumiałością i nie robiła żadnych szykan: buty — dobrze, surdut — niech będzie i surdut! Skoro zebrała się suma przedmiotów czy pieniędzy zaspakajająca ambicje maszynisty, nie obraźliwa dla jego godności osobistej, remontik dobiegał do końca[146]. Pociąg gwizdał, sapał, ruszał z miejsca, turkotał raz prędzej, drugi raz wolniej, posuwał się po szynach aż do następnego tajemniczego punktu w polu lub w mieścinie. Zapytywano, czy to znowu remontik, i jeżeli dawała się słyszeć odpowiedź potwierdzająca, zabierano się do gromadzenia nowej składki w walorach i przedmiotach. Im bliżej było upragnionego Charkowa, tym lokomotywa więcej i częściej wymagała niezbędnych poprawek i dłużej trwały postoje. Zapasy wyczerpywały się i psuły, zimno dokuczało, jęczeli chorzy, płakały dzieci, ludzie popadali w tępe odrętwienie lub w nerwowy niepokój, a poczciwy maszynista ćmił swego papierosika siedząc na stopniach maszyny, patrzał w przestwór i zaunywno[147] pośpiewywał jednę z pięknych piosenek ludowych.
Ostatni postój wypadł z woli maszynisty o dziesięć wiorst przed Charkowem. Z jakichś względów w tym właśnie punkcie kończyła się droga pociągu–eszelonu. Część podróżnych — zwłaszcza kobiet i dzieci — postanowiła czekać: — a nuż jeszcze pojedzie? — Część druga, niecierpliwsza i mocniejsza w nogach, ruszyła do miasta piechotą.
Do tej drugiej części należeli dwaj Barykowie. Ponieśli na przemiany na plecach swoją walizkę i trafili do miasta. Dotarli do dworca kolejowego i tu oddali na przechowanie kufereczek zawierający cały ich majątek, wszelkie papiery i ubogie skarby w lekarstwach, watach i flanelach. Po opłaceniu należności za przechowanie wydano im z charkowskiego deposito[148] kwit z pieczęcią czerwoną, wielkości uczciwego spodka. Schowawszy pieczołowicie ów dokument na posiadanie ręcznej własności, w skok pomknęli do polskiego biura, ażeby powziąć wiadomość o pociągu do granicy.
Ale przed drzwiami biura zastali długi szereg ludzi nieszczęsnych, wyczekujących swej kolei. Trzeba było stanąć w „ogonku” i poczekać. Zmieniali się w tym wartowaniu. Jeden „czekał” a drugi miesił błoto odwilży charkowskiej poszukując jakowegoś noclegowiska, gdyż było rzeczą więcej niż prawdopodobną, że trzeba będzie w tymże Charkowie nieco dłużej popasać. Seweryn Baryka, który w tym mieście już bywał, a odznaczał się na ogół większą od syna przemyślnością, znalazł tegoż jeszcze dnia pomieszczenie w izbie pewnego krawca, mówiącego jeszcze coś niecoś po polski, gdyż onego czasu był „rodem z Warszawy”. Ten to półrodak, obdarłszy uczciwie wędrowców, zgodził się na przenocowanie ich w swej izbie, mocno niepachnącej. Seweryn Baryka dał krawcowi zadatek w starych rublach, które jeszcze wygrzebał zza podszewki, i powrócił do ogonka przed biurem.
Okazało się z oświadczeń ludzi wychodzących z biura, a wreszcie, po długim wyczekiwaniu, z samej rozmowy z urzędnikiem, iż o pociągu w dniach najbliższych nie ma nawet mowy. Jest obietnica, że taki pociąg, dążący z daleka, spod Uralu, ma nadejść, ale jeszcze wcale nie wiadomo, kiedy to nastąpi. Urzędnicy dodawali nadto niewesołe wyjaśnienie, iż ów pociąg, o ile nawet przyjdzie, będzie bardzo przeładowany. Nie pozostało tedy nic innego, tylko — do krawca. Przedtem jednak ruszyli na stację kolejową po walizkę, gdyż bez niej trudno było pomyśleć o jakim takim urządzeniu się w tej gościnie. Na szczęście biuro składu przyjmującego na przechowanie ręczne pakunki było otwarte i tenże parień[149], który walizkę przyjął, siedział przy otwartym okienku. Barykowie okazali mu kwit z czerwoną pieczęcią oraz numerem obiektu i poprosili o wydanie im pakunku. Funkcjonariusz wziął z ich rąk ową kartkę i poszedł z nią po walizkę. Długo jednak nie wracał. Czekali niecierpliwie, gdyż noc już zaszła, a chcieli przecie nocleg swój urządzić. Wreszcie ów parień nadszedł, ale bez walizki. Oświadczył z miną pełną współczucia, że takiej walizki w składzie nie ma.
— Jakże może nie być, towarzyszu? — tłumaczył mu Cezary. — Przecie tu stoi numer, który sam wypisałeś. Sam na czemodanie przylepiłeś tenże numer. Wziąłeś czemodan[150] z moich rąk. Sam go do składu poniosłeś. Prawda?
— Być może, iż poniosłem. Dużo pakunków noszę do składu. Być może, iż napisałem i przylepiłem numer. Dużo numerów piszę i przylepiam. Takie moje zajęcie. Ech, towarzyszu, takie moje zajęcie... — dodał z westchnieniem, przewracając oczy do góry.
— No, to idźże jeszcze raz i dobrze poszukaj!
— Szukałem — rzekł kolejarz niechętnie. — Wszystkie kąty przeszukałem. Nie ma! Prawdę wam mówię, towarzyszu: nie ma!
— Jakże może nie być! — zaperzył się stary Baryka. — Kwit jest, pieniądze za przechowanie zapłacone, wszystko w porządku, to i pakunek być musi!
— Zrobię to dla was, jeszcze raz pójdę. Poszukam... — westchnął poczciwiec. Poszedł. Znowu długo szukał. Wrócił jednak ze smutnym westchnieniem:
— Nie ma waszej walizki...
— Gdzież się podziała? — pytali w pasji, jeden przez drugiego.
— Czy ja wiem, gdzie się podziała! Nie ma jej.
— Ale pomyślże, towarzyszu — perswadował Cezary. — Kwit...
— Cóż ty mi z twoim kwitem w oczy leziesz!... — odparł tamten nie bez gniewu. — Kwit twój widzę, a czemodanczika twojego nie widzę. Zrozumiałeś?
— Gdzieś go podział? — zaperzył się Cezary.
— Czy ja wiem, gdzie on się mógł podziać? Nie ma go!
145
146
147
148
149
150