Syzyfowe prace. Stefan Żeromski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Syzyfowe prace - Stefan Żeromski страница 12

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Syzyfowe prace - Stefan Żeromski

Скачать книгу

pytał dyrektor coraz głośniej, natarczywiej i niegrzeczniej.

      – Józef Trznadelski… – wybełkotał.

      – Czego pan sobie życzysz?

      – Syn… – szepnął Józef Trznadelski.

      – Co syn?

      – Do egzaminu…

      Dyrektor zmierzył propinatora badawczym spojrzeniem od stóp do głów, dłużej zatrzymał wzrok na cholewach jego butów, a później zadarłszy głowę jeszcze wyżej ruszył do kancelarii, nie odpowiadając na ukłony zgromadzonych. W czasie tej rozmowy pani Borowiczowa ze strachem oddaliła się z tego miejsca i stanęła aż w przedsionku. Kręciło się tam kilkunastu uczniów w mundurach, z pierwszej albo drugiej klasy, którzy mieli jakieś poprawki, gdyż nawet kopiąc się wzajemnie i wodząc za łby, nie wypuszczali z rąk łacińskich i greckich gramatyk. Marcinek oddalił się od matki i przypatrywał właśnie bójce dwu gimnazistów, gdy z podwórza nadbiegł trzeci w mundurze i niezwłocznie zaczepił małego Borowicza:

      – Te, ryfa[91]! kto ci sprawił takie majtasy?

      – Mama… – szepnął Marcinek, cofając się do muru.

      – Ma-ma? Nie pradziadek Pantaleon Zapinalski z Cielęcej Wólki?

      – Nie… ja nie mam pradziadka Zapinalskiego… – rzekł zdumiony Borowicz.

      – Nie masz? To gdzieś go podział? Gadaj!

      – A co to kawaler chce od mego syna? – zapytała pani Borowiczowa dotknięta trochę kpinami z jej syna.

      Zamiast odpowiedzi gimnazista siadł po damsku na poręcz schodów, zjechał w mgnieniu oka aż na sam dół i znikł jak senne marzenie w mroku suteryn, gdzie mieściły się drwalnie i składy szkolne.

      Jednocześnie pan Pazur drzemiący na stołeczku dźwignął cokolwieczek jedną ze swych ogromnych powiek i chrapliwym głosem wrzasnął:

      – Wospreszcza[92] się gadać po polski!

      Dwaj uczniowie, którzy przed chwilą wyrywali sobie garściami włosy, posłyszawszy admonicję[93] pana Pazura, jak na komendę zgodnymi głosami zaintonowali pieśń:

      Pazur

      Mazur

      Obżarł się grochu!…

      Pedel zatrzasnął uchyloną nieco powiekę i naśladując od niechcenia wargami świst rózgi wykonał ręką kilka ruchów dokładnie przypominających rznięcie na pokładankę. Pani Borowiczowa zbliżyła się do niego i dotknąwszy ręką jego ramienia zapytała:

      – Panie, czy nie mógłby mi pan powiedzieć, kiedy będzie egzamin?

      Pedelisko spojrzało na nią leniwie i nic nie rzekło. Wówczas wsunęła mu w garść srebrną czterdziestówkę i powtórzyła swe pytanie. Stary ożywił się zaraz i począł skrobać swoją błyszczącą łysinę.

      – Widzi pani, mnie nic nie izwiestno[94]. Ale trzeba by tak zrobić: jak uczytieli[95] wyjdą z kancelarii i pójdą na etaż[96], to można iść do sekretara. Jeśli kto wie, to on…

      – A prędko też mogą wyjść z tej kancelarii?

      – Ha… tego to już znać nie mogę.

      Wiadomość tę matka Marcina powtórzyła kilku osobom na korytarzu. Wieść o możliwości powzięcia jakiejś wskazówki szybko się rozeszła wśród tłumu. Istotnie dyrektor, a za nim nauczyciele kolejno wychodzili z kancelarii i udawali się na piętro, gdzie mieściła się większość klas wyższych i dokąd nikomu z obcych wchodzić nie pozwalano. W kancelarii jednak zostało jeszcze kilku profesorów. Jeden z nich wszedł do klasy, której nie odnawiano, i wprowadził tam ze sobą uczniów zdających poprawki.

      Drzwi do tej izby zostały niezamknięte i Marcinek z trwożną ciekawością przypatrywał się i przysłuchiwał procesowi egzaminowania. Stary nauczyciel w granatowym fraku chodził od drzwi do okna, coś pod nosem mrucząc, a uczeń rozwiązywał na tablicy zadanie algebraiczne. Ujrzawszy jakieś znaki i cyfry, których znaczenia wcale nie rozumiał, Marcinek ścierpł ze strachu i szepnął do matki ze łzami:

      – Mama myśli, że ja zdam, kiedy ja tego wcale nie umiem!

      – Ależ ciebie o to pytać nie będą… Widzisz przecie, że to uczeń z wyższej klasy odpowiada.

      Swoją drogą Marcinek ze strachu nie ochłonął, a widok iksów i igreków bardziej jeszcze powiększył ciężar, który malca jak stos gruzu przyciskał.

      Nareszcie wyszli z kancelarii ostatni nauczyciele i wówczas pewna grupa osób, do której przyłączyła się i pani Borowiczowa, wsunęła się do tego pokoju. Był on długi, ciemny, z jednym oknem, którego dolna rama znajdowała się na równi z brukiem podwórza. Siedział tam tyłem do drzwi zwrócony sekretarz szkoły.

      Przybyli dosyć długo stali u drzwi, nie śmiejąc zaczepić sekretarza pogrążonego w pracy. Nareszcie ktoś chrząknął. Urzędnik obejrzał się i spytał zebranych, czego sobie życzą. Obywatel ziemski, który przywiózł do szkół dwu chłopców aż z drugiego końca sąsiedniej guberni, wyłożył językiem z kiepska-rosyjskim prośbę o podanie jakiejś wskazówki co do dnia egzaminów.

      – Nic panu nie mogę powiedzieć – odrzekł sekretarz – gdyż nic nie wiem. Wszystko zależy od nauczyciela wykładającego w klasie wstępnej, pana Majewskiego, jeżeli o egzamina do wstępnej panu idzie. Przypuszczam, że w tym jeszcze tygodniu.

      – W tym tygodniu… – zamruczał szlachcic, który już osiem dni był poza swym folwarkiem.

      – Tak sądzę… – rzekł sekretarz i zaczął natychmiast wycierać gumą, w drzewo oprawioną, jakiś błąd w swych papierach.

      Szlachcic zwrócił się do osoby najbliżej przy nim stojącej, niby to jej wyjaśniając odpowiedź, a właściwie w oczekiwaniu, że urzędnik jeszcze coś powie. Ten wszakże nie tylko nic nie powiedział, ale się nadto spojrzał z wyrazem niecierpliwości.

      Wówczas cała gromada opuściła kancelarię. Smutek jeszcze większy ogarnął Marcina i jego matkę, gdy się znaleźli na ulicy. Niepokój oczekiwania nie ustał, a wzmogło się znużenie. Chłopiec od chwili przyjazdu do tego miasta był smutny. Męczyła go i dławiła spiekota miejska, bruk palił i wykręcał mu nogi, widok murów, a brak horyzontu sprawiał mu przykrość bez nazwy, co mimo nieustannych westchnień nie mogła wyrwać się z piersi. Wszystko w tym mieście było inne niż na wsi, było dla niego zimne i szorstkie, traktowało go nie jak dziecko. Drzewa stojące gdzieniegdzie obok chodników, małe drzewa, ujęte w żelazne okratowania jak kajdaniarze, napawały go boleścią, czuł taki brak miękkiej murawy, że ze łzami poglądał na jej ździebełka wegetujące między kamieniami bruku, a jedyną ulgę i pociechę znajdował w spoglądaniu na niebo, które jedno było takie

Скачать книгу


<p>91</p>

ryfa – cymbał (przezwisko).

<p>92</p>

wospreszcza (popr. ros. wosprieszciajetsia) – zabrania się.

<p>93</p>

admonicja (z łac.) – upomnienie.

<p>94</p>

izwiestno (ros.) – wiadomo.

<p>95</p>

uczytieli (ros.) – nauczyciele.

<p>96</p>

etaż (ros.) – piętro.