Kobieta bez skazy. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska страница 15
– Nie chwalę, ale…
– I nie potępiasz.
Wybucha nagle, aż nosek się jej czerwieni.
– Dlaczego się nie mają kochać?
– Bo ona nie jest wolna, bo jest uczciwa, a przynajmniej za taką uchodzi, bo taki Halski, deprawujący kobiety z towarzystwa, zasługuje na to, aby go usunięto precz poza społeczeństwo, bo są to oboje wyrzutki tego społeczeństwa… a ona gorsza i bardziej pogardy godna od każdej, każdej…
Brakuje mi tchu, brakuje mi słów.
Czuję się bardzo wzburzona, szczęka dolna lata mi jak na sprężynie. Mimo to podziwiam się w lustrze, tak ta pasja dodaje mi blasku i uroku.
Maryla patrzy na mnie tępo.
Wreszcie odpowiada:
– Kapelusz ci się skręcił na bakier.
Mimowoli zeskakuję ze stołu, z gazet – pędzę do lustra.
– Naprawdę?
Poprawiam szutro estetyczne, ciężące mi na głowie. Tymczasem Maryla chwyta dzienniki i zaczyna na dowód swego złego wychowania czytać je z zapamiętałością, pragnącą wynagrodzić sobie czas stracony.
Jestem zła, podrażniona – czuję, że chętnie wpakowałabym jej szpilkę od kapelusza pomiędzy łopatki.
To przyniosłoby mi bezwątpienia ulgę. Dla niej wszakże byłby to czyn – według Nietzchego – „nieprzyjemny”.
Pakuję tedy szpilkę w stos tafty, włosienia, gazy, piór i klamer – i rzucam jej z mściwością:
– Cóż to? Czy masz zamiar stać się sufrażystką?
– ?…
– Studjujesz politykę. Czy będziesz kandydować, rewindykując w ten sposób prawa kobiece jako człowieka?
Odpiera z godnością:
– Rola kobiety jest inna, piękniejsza.
– Spodziewam się. Nie ma co robić w tem bagnisku intryg, kłótni, próżności, sprzedajności, obłudy…
– Przepraszam. Właśnie Ona powinna znajdować się w tym świecie, tylko…
Nie umie się wyjęzyczyć. Dopomagam jej:
– Niewidzialnie… jako ta, która rozdziela dobre natchnienia, zagrzewa do walki, niby te gołe boginie z czasów greckich, tańcujące na chmurach w czasie bitwy.
– Drwisz ze wszystkiego. A przecież właśnie kobieta może nadać ton sprawom najniższej wagi.
– Właśnie. Eugenja Montijo zgubiła Francję tem, że nie chciała poprzestać na sławie wynalezienia krynoliny, ale miała ambicję nadawania tonu polityce Europy.
– Eugenja była głupia.
– Nie. Eugenja była kobietą, to znaczy, że nie miała tchu do szerokich szkaradztw i intryg. Naszą specjalnością są drobiazgowe świństewka. W nich celujemy. Skoro jednak arena się rozszerza, tracimy dech i pojęcia nasze się mącą. Tymczasem mężczyźni gubią się w intrygach pałacowych, a są w swoim żywiole, gdy mają gubić narody i państwa. Dlatego, moja piękna, najlepiej nie mieszać się do tego, w czem odniesiemy porażkę… albo będziemy śmieszne.
– Nieprawda. A potem trudno zawsze tylko rozmawiać z mężczyznami o gałgankach i rzeczach płytkich. Są przecież kwestje społeczne…
Urywa, bo czuje, że jest komiczną. Ma jeszcze to poczucie i powinnaby mnie rozbroić tym odcieniem subtelności swych uczuć.
Ale ja jestem tak rozpasaną w mej złości, że nie mam dla niej współczucia.
– Naturalnie! – odpowiadam – pasja, aby gdakać wspólnie na jeden ton. Sądzisz, że tem się mężczyzna przywiąże? Złudzenie! Nigdy w wyższej rozmowie nie osiągniesz wymiarów jego przeciętnego politycznego n. p. kolegi, będziesz zawsze dla niego uczniem i właśnie odsłonisz przed nim tajnie swej nicości. A stracisz cały wdzięk jako kobieta…
– Zyskam jako przyjaciółka.
– Ech! Moja droga!
Ten wyraz wydaje mi się w tej chwili chorobliwie anemiczny i niewystarczający.
– Niczem nie będziesz, niczem…
Jest zupełnie zderutowana, oczka jej latają ze smutkiem od stosu gazet do mnie. Jest naprawdę szczerze zmartwiona. Widzi już, jak jej mąż stanu gardzi nią w duszy i idzie do „mężczyzny”, aby z nim gdakać na jedną nutę.
– Więc co robić?
Zaczynam się śmiać piekielnie.
– To, co ta… Halskiego w Warszawie. To, moja droga!…
Płomienie przebiegają pod skórą Marylki.
– Och?…
– Tak! Tak! Tylko wtedy możemy marzyć o jakiemś uczuciu i przywiązaniu i szczęściu i innych akcessorjach życiowych! Tylko wtedy… Inaczej dla nas nic! nic!… Rozumiesz mnie, nic.
Porywam ją za ręce, wstrząsam nią. Cała gorycz dni ubiegłych wypływa mi do serca, na usta.
– Mamy szacunek tych panów, rozumiesz, szacunek! One wszystko!…
Lecz już to słowo „szacunek” wystarcza, aby mnie uspokoić. Jestem jak koń cyrkowy, który posłyszał znaną mu melodję polki. Znarowił się na chwilę. Lecz oto – polka. Wraca do ronda i zaczyna dreptać, tańczyć, przebierać nóżkami.
– I trzeba się tem zadowolnić!… – kończę z szerokim, szlachetnym gestem córy monarszej, którą wydają za mąż za drobne, nic nie znaczące książątko z krwi królewskiej.
Maryla oberwała ze zmartwienia koronkę u matinki.
– Idziesz już?
– Idę.
– Co będziesz robić? – pyta, ot, aby coś powiedzieć.
– Idę kazać się… szanować! – kończę, wychodząc – i mam bardzo ładne i efektowne „wyjście”. Żałuję, że nie mam widzów, bo i lokaik zniknął dyskretnie, sądząc z podniesionych głosów, mojego i Maryli, że „wielmożne panie się kłócą”.
I poszłam – do siebie.
Ach! Helu, na progu zastałam pokorny, obrzydliwy bilet wizytowy Kaswina. Zasunięty był w szparę drzwi. Było w tem coś niskiego, jakiś lęk, skradanie się psa, który wpadł do błota i czuje na sobie brud cuchnącej kałuży. Porwałam ten bilet w strzępy. Wpadłam do mieszkania, w którem aż zawyło czegoś pustką opuszczonych