Kobieta bez skazy. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska страница 13
– Ale oddadzą, oddadzą…
– Że tam trudno…
– Jedźcie tylko.
Czy udał, czy się złapał. Dość, że pojechał.
A za nim w ślad, w ślad…
Kto?
Ja!
– Ach! Co znowu.
Moja Hania, druga wyga, tylko nie zapijaczona – drugą dorożką, w której już na ten cel tkwiła od pół godziny.
Wprawdzie automedon Alego laski nie przywiózł, ale za to Hania wyrecytowała ulicę, dom, numer – wszystko najlepszej sorty i najbezecniejszego przeznaczenia.
I co ty na to?
I wiesz, jeśli mam być szczerą, to było mi tak, jakby mnie kto nagle zabłoconą ręką w twarz wyciął.
Takie uczucie.
I ciągle je czuję, ciągle.
A teraz twój list na dodatek. Czego chcesz właściwie? Sam Ali mi nic zarzucić nie może, bo przecież byłam najwyraźniej pogrążona w półśnie…
A gdy się zbudziłam, odepchnęłam go przecież od siebie.
Nie lękaj się. Ja to robię doskonale, arte. Gdybym nie umiała, nie puszczałabym się na ślizkie i niepewne rzeczy. Nie potrzebujesz mi przypominać, co jestem winna sobie i swojej godności. Ręczę ci, że gdybyś się ich spytała, każdy ci powie, że jestem kobietą bez skazy. Tylko na Boga! Czyż my, kobiety uczciwe, mamy być pozbawione już wszelkich przyjemności?
Nawet tych – przedwstępnych?
Twoja
Rena.
List czternasty
Dopisuję dziś jeszcze te kilka słów, bo przyznam ci się, iż rano byłam tak oburzona na Alego, na ciebie wreszcie, że nie poznawałam sama siebie. Całe popołudnie przepędziłam w łóżku. Tak! Rozebrałam się i położyłam. Niby chora! Ślicznie wyglądałam cała w koronkach i okryta cieniuchnym, jedwabnym weneckim kocykiem, koloru fraise, pod którym zaznaczałam się jak posąg koralowy.
Przemknęła mi po głowie myśl:
– Czy tak wygląda metresa Halskiego?
I wiesz?
Postanowiłam, że coś przecież zdołam wymyślić, aby mnie tak zobaczył. Nie boję się porównania, bo jeżeli się dobrze oświetlę, a włosy zafryzuję, to czysty ze mnie Rêve Chaplin'a. Wiesz, ta Suzanne Derval, cała różowa i spłoniona. Tę karnację można osiągnąć za pomocą lampki nocnej, różowej, tylko należy dać jej podkład żółty.
Wypróbowane.
A teraz, co dalej? Postanowiłam, leżąc tak w ciszy skandalicznej, że…
Przedewszystkiem:
Alemu nie dam poznać nic, że wiem o smutnym rezultacie, do jakiego doszedł ze swoją krystalizacją idealistyczną miłosnych uczuć dla mnie.
Jednakże.
Będę go cudownie dręczyć, zachwycając się jego czystością dziecięcą, czarem kwiatu, który rośnie, rozwija się i pięknieje w oddali od trujących bagien życiowych. I będę mu mówić:
– To mnie ku tobie ciągnie, to właśnie, to jedno. Bo gdybyś był takim, jak inni, skalanym i znajdującym upodobanie w niskich rozkoszach życiowych (zauważ i podziwiaj styl!) – nie mógłbyś istnieć dla mnie. Jesteś mi czarującem źródełkiem, otoczonem wieńcem narcyzów. Pochylam się nad niem, piję zeń czystą, doskonałą wodę i oddycham twą anielska, przejasną duszą!… O! Ali!…
A on, który się tak dobrze „zapomniał” – w gościnnych apartamentach firmy Malci Stockfisz, kręci się niespokojnie – i stara się uśmiechać anielsko. – I myśli:
– O Boże! Żeby się to tylko nie wydało!… Przepadnie cała moja nadzieja.
Ja mu patrzę w oczy, niby jako aniołowi i kończę mą tyradę uśmiechem królewnej z bajki.
Powiadam ci, mieć będę cudowną i niewyczerpaną zabawę!!!
Tak, Helu, zabawę! Cóż? I to ci się nie podoba? Cóż to jest to moje igranie kota z myszą w porównaniu z tem, co tam w Warszawie wyprawia pan Halski ze swoją metresą! Pomyśl tylko! Pomyśl! Wiesz teraz dużo szczegółów. Gdy mi przyszła myśl o Halskim do głowy, nie mogłam dłużej uleżeć. Po prostu, podniosło mnie! Ubrałam się i przeleciawszy jak wicher przed oczyma Hanki, która zaczyna dziwnie na mnie patrzeć, poleciałam do Maryli.
Zdziwiłam się mocno. Siedziała właśnie w jadalni. Piła kawę z obrzydliwego, zielonego ze złotem, garnuszka. Wykwint marzeń kucharki. I wyobraź sobie tę siestę donny, w rzeczywiście ślicznej jadalni, kosztownej i w nadzwyczaj dobrym smaku. Nawet są witraże w guście Mehoffera, więc barwne średniowiecza, o prymitywnym wdzięku.
Ale słodka nasza Maryla ma na sobie matinkę z pięciu perskich chustek, które tworzą jej śmieszny garb na wypukłych plecach. Bez gorsetu przedstawiała amalgamat większych lub mniejszych kul, połączonych ze sobą niewidzialnemi węzłami. Jest po prostu odrażająca. Ma niewiele włosów, świecący nos i zapuchłe oczy. Patrzę na nią zdumiona. Widziałam ją zawsze „pod bronią”. Wiesz, że uchodzi za powabną kobietkę. Sądziłam ją przedewszystkiem z materjału, jakżeby ci to powiedzieć – bardziej… solidnego. To zaś, co mi się przedstawia pod deseniem perskich palm, robi wrażenie czegoś beznadziejnie croulant (Francuzi mają doskonałe i soczyste w tych razach wyrażenia). Dziękuję Bogu, że mnie stworzył bardziej odporną i z jakiejś doskonalszej gliny – wyprostowuję się, dumna, że mogę chodzić między ludźmi bez gorsetu i wywołania równocześnie skandalu, i klękam na krześle, a pokładam się całym torsem na stole. Jest to moja ulubiona pozycja, gdy mnie nikt nie widzi. Zrozum – Maryla nie liczy się za kogoś. Wprawdzie później dostrzegam, iż w gabinecie robi porządki lokaj i w lustrze konstatuję, że jest przystojny wyjątkowo i kształtny chłopak – ale nie zmieniam pozycji. Dla dwóch przyczyn.
Pierwsza:
Że taki mud' może się nie poznać.
Albo:
Że się może poznać, więc…
Tem lepiej.
Zawsze – niech ani jedna linja nie zostanie stracona. I milej być głaskaną wzrokiem choćby osobnika, zajętego oczyszczaniem otomany z problematycznych moli, jak nie być głaskaną wzrokiem niczyim.
Bo w takim razie pozostaje nam tylko gorzki żal nad słonym, a niezapłaconym rachunkiem szwaczki, która nam taki piękny i cudnie opięty kostjum stworzyła…
Więc już lepiej – niech choćby lokaj…
Czuję magnetycznie, że jestem podziwianą od strony odwrotnej,