Kobieta bez skazy. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska страница 8
Zresztą winien tej ciekawości Halski. Wszak on kiedyś piał hymny na cześć namiętności, twierdząc, iż ona jedna jest zajmująca, ponieważ w niej są rzeczy nieprzewidziane. Nie myślałam o tem, przeleciało to mimo mnie, jak tysiące jego słów w tym rodzaju, lecz widocznie pozostało w mej podświadomości. Bo nagle dziś dzień cały mam przymusowo w umyśle to słowo zakazane i mnie i tobie.
Namiętność…
Zacznę więc o czem innem.
Dziś dostałam od krawcowej nową bluzę czarną z wielce ciekawą wkładką z cieniuchnego tiulu. Powiadam ci, gors, ręce, ramiona – nagie. Cudowną mamy wreszcie okazję nie chowania światła pod korcem i należy z niej korzystać. Cóż? Kiedy krawcowe mają manje rozróżniać – i oto moja podłożyła mi przyzwoitkę z czarnej tafty, bardzo niesympatyczną. Ale od czegoż nożyczki? Szybko puszczono je w ruch i powstała ze mnie bardzo urocza madame Recamier na czarno, podczas gdy kochanka Chateaubriand'a była na biało. Ona także była sans reproche, jak ongi Bayard, tylko na innem terytorjum. A więc jeśli ujawniano tę część wdzięków za czasów Napoleona, dlaczegóż nie można za czasów prezydenta Neumana? Wyszłam tedy na ulicę, niosąc przed sobą z niedbałym wdziękiem to, co Salomon nazywał:
Sarneczki dwie bliźnie.
W liliowym co pasą się lesie…
Akcentowałam jeszcze ich piękność, rzucając oświetlenie purpurowej parasolki, przez którą królewsko przelewało się słońce. Lecz cóż!… Miasto wymarłe, puste, słomianych wdowców garstka po biurach.
Słowem – rozpacz.
Należało jednak komuś zaprezentować pieśń nad pieśniami za tiulową zasłoną i za to chyba mnie ganić nie będziesz. Prawda? To jest pragnienie zupełnie w mojem położeniu słuszne. Pomyślałam: zajść do Namiestnictwa, odszukać Alego, udać jakąś ważną sprawę, narobić rumoru między nadętemi, a bardzo szczudłowatemi ekscellencjami, ale dałam spokój. Nienawidzę biurokracji, nawet jako przedmiotu chwilowej rozrywki. Pozostał mi więc adwokacina.
Z szumem (bo ja nie pozbędę się nigdy denerwującego szumu jedwabnych dessous), wtargnęłam do kancelarji. Pił właśnie wodę sodową i przykładał sobie do skroni chustkę, zmoczoną w tejże wodzie. Na biurku przybyły dwie fotografie żony, jedna szkaradniejsza od drugiej. Szczególna była jedna z niech, profilem ujawniająca nadzwyczajny, kaczy nos tej damy. Natychmiast narzuciłam się na nią z żarłocznością wampira. Zaczęłam podkreślać piękność „drobnego, klasycznego noska”. Czyniłam to z najniewinniejszą minką. On potakiwał, lecz widziałam, że wrzał cały chęcią wydarcia mi nosatej fotografji z ręki. Rzuciłam słowa uwielbienia i jakby żalu z powodu tej wielkiej miłości, jaką widzę w nim dla niej, a w niej prawdopodobnie dla niego. I przytoczyłam z djabelskim uśmiechem (tak na lewo, wiesz) djabelski artykuł z kodeksu miłosnego z XII-go wieku:
„Małżeństwo nie jest wymówką dostateczną przeciw miłości”.
Skłonił się w milczeniu i zerknął w stronę domowego telefonu, jakby lękał się, by stamtąd ktoś nie posłyszał tej, napozór niewinnej, ale troszkę podejrzanej rozmowy.
Bo – niezaprzeczenie – c'est le ton i t. d., a właśnie ja usiłowałam zastosować ten ton do… pieśni nad pieśniami, które w gorącu przybierały pod czarnym tiulem śliczną barwę różową, jakby ktoś przed mleczną kulą zaświecił nocną veilleuse'ę.
I nagle stała się rzecz niespodziewana.
Oto adwokacina zdobył się na jakiś krok, zbyt szybki, według mnie. Z całą atencją oznajmił mi, iż ma zamiar być u mnie w tych dniach ze „swoją małżonką”…
Schwyciłam sposobność w lot za włosy. Upiekłam przy jednym ogniu dwie kuropatwy. – Pierwsza – to niechęć do nudnej i bezpożytecznej znajomości. Błyskawicą przebiegłam korzyści z zawiązania stosunku z tym domem. Młode małżeństwo nie przyjmuje nikogo z mężczyzn solidnych i wogóle żadnych. Po cóż mi więc tracić czas i nerwy?
Dalej – druga kuropatwa – rzucenie wielkiego niepokoju pod doskonałym pretekstem w serce adwokaciny.
Gdy więc posłyszałam pełen szacunku anons wizyty, drgnęłam cała i przygryzłam usta.
Przez chwilę nic nie odpowiadałam, tylko „wbiłam” po swojemu oczy w syfon z wodą sodową i siedziałam tak, jakby martwa. Wreszcie odpowiedziałam cicho:
– Nie… nie…
Adwokacina zadziwił się tą całą aferą.
– Co – nie?…
– To… co pan mówił przed chwilą.
Lecz on tak „zdębiał”, że już zapomniał.
– Co ja mówiłem?
– Ta… wizyta…
– Nasza?
– Tak.
– Moja i Stasi – to jest… żony.
– Tak – właśnie.
– Dlaczego?
– Bo…
Wzrok jeszcze więcej w syfon wbity.
Ręce kurczowo zaciskają ramiona fotelu.
– Bo… żony pana…
Mówię bezbarwnie, matowo – umyślnie, aby wywoływać zapytania.
– Bo – mej żony? Nie rozumiem!
– A!…
– Więc?
– Pan dużo rzeczy nie rozumie i nie rozumiał…
Adwokacina zaczyna rozumieć, choć tępo.
– Na Boga… co pani… co…
Kręci medalion u łańcuszka od zegarka, w którym to medalionie tkwi pewnie trzydziesta pierwsza fotografia „żony”…
– Jaśniej tłumaczyć się nie będę.
– !…
– Nie nalegaj pan…
(Nie nalega wcale. Zapada w jakieś ogłupienie).
– Nie nalegaj pan! Zbyt wiele powiedziałam… Nie powinnam była… Ale czasem są takie chwile, że i duma opuszcza i sił brak…
(Ogłupienie przechodzi we wzruszenie. Widzę to, bo wąsiki migają, a oczka maleją. Ja bawię się cudownie).
Wreszcie „on” hazarduje.
– Błagam panią, niech się pani uspokoi.
(Jestem tak rozbawiona, że zapomniałam zupełnie, że powinnam być