Kobieta bez skazy. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska страница 12
– Co to? Co to? – krzyknęłam.
W tem pchnięciu, w tym krzyku była moja, wzbierająca się przez cały dzień, nienawiść i gniew.
– Jak pan śmie?… Jak pan śmie?
Podniósł ku mnie twarzyczkę.
Był szkaradny. Włosy opadły mu na czoło. Nos mu się zaczerwienił, oczy, te oczy truwera, opiewającego róże rozkwitłe na piersiach damy, zaszły jakąś brzydką, białą mgłą…
I miałam do niego straszną urazę nie za to, że mnie pożądał…
Ale za to, że nie umiał być wtedy pięknym.
Och! Gdyby pod ręką… gitara…
Więc tylko wołałam zaciekle i jakimś ochrypłym głosem:
– Precz! Precz!…
Podniósł się z klęczek jak pijany.
W tej chwili oprzytomniałam. Pomyślałam, że ta wściekłość jest po prostu nie moja.
Że ona jest prawdziwa, nie udana.
Że ja naprawdę nienawidzę w tej chwili objawienia się przedemną tej strony miłości.
I zlękłam się.
Czuję, że tracę wyższość.
Więc schroniłam się ku drzwiom sypialni i stamtąd, upozowawszy się dobrze na tle różowego oświetlenia, rzuciłam już rozwleczonymi miłym głosem:
– Do jutra!…
Ali stał obałwaniały na środku i tępo patrzył na mnie. Zauważyłam, że mu z kącika ust błyszczała ślina.
To dopełniło miary.
Jeszcze słodziej powtórzyłam:
– Do jutra!…
I znikłam, zamykając drzwi od sypialni.
Wszakże – nie na klucz.
Z kim innym zrobiłabym to coup de maîttre – to zgrzytnięcie klucza, tę niby trwogę przed nim, przed sobą.
Ale przed tem obałamuconem tak prędko dzieckiem nie warto!
W kilka minut posłyszałam, jak Ali wychodził. Ja tymczasem badałam siebie przed lustrem.
Byłam bardzo en forme. Oczy me ślicznie błyszczały, tak, jakby Ali nie odszedł z kwitkiem. To jest, przypuszczam, żeby tak błyszczały… bo właściwie nie wiem, czy… Słowem, byłam zachwycającą.
I czując to, czy zapragnęłam, aby mnie ktoś całował, czy chciałam kogoś całować?…
Nie wiem!…
Nie wiem!…
Podniosłam moje obnażone ramię, z którego spływały fale muślinu i koronek.
I ucałowałam je.
Ja!
Tak.
Ale jak!… Wpiłam swe usta w pachnące ciało. Wgryzłam się w nie do nieprzytomności.
Stuk bramy na dole obudził mnie.
To Ali wychodził.
Czy wiesz, ten hałas przywiódł mnie do równowagi. Jednym susem byłam w salonie u otwartego okna. Wezbrała we mnie wesołość złego stworzenia, które się napiło młodej krwi.
Chciałam jeszcze zobaczyć Alego, jak będzie ogłupiały wlókł się pod murami domów.
A może zacznie chodzić pod oknami i smętnie znów spozierać.
Och, gitara!…
Przegięłam się wpół, półnaga i mimowoli zgorączkowana. Ali stał na trotuarze, jakby się wahał, co począć.
Rozkoszne zadowolenie triumfującej kobiecości przenikało mnie całą.
– Co zrobi? Co zrobi?… Już go ogarnia fala ideałów… Och! Święta Klara, święty Franciszek – aniołowie – cała katarynka…
Czułam moje zęby, białe, błyskające w przestrzeń, ciało przegięte jak pantery, opatrującej ofiarę…
Dobrze mi było.
Nagle Ali odwrócił się i zaczął szybko iść w stronę przeciwną, jak ta, w której mieszkał. Byliśmy bowiem prawie sąsiadami. Niedaleko na rogu ulicy była stacja dorożek i ta stanowiła rozpacz mojego życia. Ku niej to pędzi, jakby gnany Ali. Widzę go w tej zgniłej studni ulicznej, bijącej ku mnie zatrutemi letniemi wyziewami. I w migocie latarni zdaje mi się, że na plecy, na ramiona chłopca, wskoczyła jakaś zjawa, chuda, straszna, którą widzę jedynie z tyłu. Coś z tych Mors Ropsa, czarne pończochy, spadająca bielizna z wychudłych ramion.
Popędza go, bije piętami, odzianemi w wykrzywione lakierki, w jego piersi.
A on się spieszy… spieszy…
Dopadł do dorożek.
Wskoczył w jedną.
Mignęła mi para siwych koni w ciemności. Ali, stojąc już w dorożce, coś mówił do fiakra, poczem padł na poduszki, woźnica zaciął konie i szalonym pędem ruszył w ciemność…
W ciemność, w zaduch, w piekło rozwartej szeroko paszczy miasta.
Ze stopni dorożki zeskoczyło widmo Ropsa i zwróciło ku mnie swą twarz trupią o wyszczerzonych zębach.
I wybuchnął śmiech…
Ja nie wiem, kto się śmiał, Helu, ja nie wiem, kto…
Ja? Czy ta na dole…
Czy może my obie?
Twoja
Rena
List trzynasty
Robisz mi wymówki, Helu, że milczę… Tak. Milczę, ale przysięgam ci, to nie moja wina. Ostatni twój list był mi ciężkim zarzutem. Piszesz, iż nie powinnam tak postępować względem Kaswina i t. d. Ach, moja droga. Zawsze złudzenia! Mnie winisz, jakobym kokieterją moją… – Pardon. Skoro się dowiesz całej reszty, może się uspokoisz nad losem truwera. Otóż ten pan prosto odemnie popędził – zgadnij, gdzie? – Do wesołych cór Koryntu w Casino de Paris, z któremi bawił się aż do rana. – Skąd wiem? – Ach Boże! – Trochę sprytu… Dorożkarz o parze siwych koni. Odnalazłam go.
Mówię:
– Przyjacielu… mój brat (!) wczoraj jeździł twoją dorożką