Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska страница 27

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska

Скачать книгу

werandzie stół, ceratą klasyczną przykryty, ceratą, drogą oszczędnym gospodyniom. Biała jest i imituje do złudzenia obrus. I dużo przedmiotów dalej imituje w tej willi do złudzenia rozmaite piękne rzeczy. Szkło stojącego na środku stołu wazonu imituje weneckie kryształy, w mietlicę wetknięte purpurowe maki są z perkalu farbowanego, a imitują świeżość rozkwitłych w zbożu maków, welwet ciemnozielony na sukni kobiety, leżącej na bujającym się krześle, imituje aksamit, a sama kobieta, pani radczyni Warchlakowska, imituje damę dobrze wychowaną, inteligentną, oczytaną, wzorową żonę, matkę i piękną kobietę.

      Leży do słońca, wyniosła i wspaniała jak renesansowa księżna, patrzy na chałupę Obidowską mrużąc oczy i czuje się o wiele wyższą w społeczeństwie od „osoby”, zamieszkującej naprzeciw chatę bez żadnej efektownej etykiety, nie przywożącej ze sobą nadąsanej kucharki i młodszej „w bluszcze z kropkami” i nie posiadającej męża, który jest w stanie zapracować tyle, aby ona, radczyni, i trzy jej córki (o… Barissonki!) mogły rozpostrzeć swe fatałaszki w „Lewkonii” i nicować przechodniów przez długie trzy miesiące z trzystopniowej wysokości nadgniłej werandy.

      Właśnie jedna Barissonka wbiega na werandę. Ubrana jest w pąsową bluzkę, białą spódnicę wełnianą, żółte trzewiki i do złudzenia imituje strojem, chudością i manierami szpiczaste miss, widywane w ilustracjach angielskich. W ślad za nią zjawia się druga czerwona bluzka i trzecia! Jest to rodzaj umundurowanej małej armii o cienkich, zawsze złośliwie zaciśniętych usteczkach. Ręce duże, nogi duże, piersi płaskie, biodra sterczące, moc piegów, śliczne oczy, śliczne włosy, brak poczucia delikatności, brak słuchu, zdolności matematyczne, dowcip jak u starego dziennikarza, znajomość tajemnic życiowych zdumiewająca, zaczepność małych buldogów – słowem, tysiące rozkosznych przymiotów, stwarzających wcale udatną i obiecującą całość.

      Pani radczyni jednak jest rada ze swych „dziewczątek”. Nie są to wprawdzie dziewczęta spod wiejskiej strzechy, ale pani Warchlakowska jest zdania, że są już dostatecznie opancerzone do walki z życiem.

      A że wiedzą to i owo i że mają sąd swój o ludziach i wypadkach, mój Boże!… tym lepiej – nie będą to lalki salonowe, lecz od razu kobiety o wybitnej indywidualności.

      Pąsowe bluzki z barchanu imitującego welwet wionęły, zaroiły werandę czerwienią i bielą i nagle stanęły. Dostrzegły Tuśkę w oknie chałupy. Zaczęły się jej ciekawie przyglądać.

      – Ona wczoraj szła za nami z tą dziewczynką w dużym kapeluszu…

      – Aha!… – w białych trzewikach.

      – Tak. Pamięta mama: miała nietutejszą suknię i łańcuszek po staremu naokoło bioder.

      Pani Warchlakowska zmrużyła oczy.

      – Ach! tak… macie rację. To będzie coś z Warszawy.

      – Albo z prowincji.

      – Nie. To coś z Warszawy. Chodzi po warszawsku.

      Wygłosiwszy te słowa, pani Warchlakowska utonęła w obserwowaniu Tuśki.

      – Czego ona tak stoi przy tym oknie?

      – Przypatruje się nam.

      – A może jej pokazać język? – hazarduje najmłodsza czerwona bluzka, która jeszcze nie jest dostatecznie opancerzona, ale za to bardzo „rozwydrzona”.

      – Mińciu!… – strofuje radczyni.

      Lecz Mińcia się tłumaczy:

      – To po co tu patrzy? Nie widziała ludzi na werandzie, czy co?

      Radczyni uznaje za stosowne być dobrą i łagodną.

      – Widzisz, że to jest osoba średniozamożna i nie ma środków na werandowanie na werandzie, więc weranduje w oknie. Idźcie lepiej bawić się piłkami, skoro wam doktor ruch zalecił. I proszę nie zajmować się tą osobą.

      Panienki zbiegają z werandy, zaczynają igrać miluchno na placyku, na którym rośnie kilka dość mizernych świerków. Biegając i rzucając angielskie piłki, ciągle strzelają oczkami w stronę Tuśki.

      – To pewnie jaka Żydówka!…

      – E… może co innego.

      – A może taka, wiesz…

      – Ale nie. Przecież szła z córką.

      – E!… może to siostra.

      – Ta mała to miała pończochy fil d'Ecosse!

      – Nieprawda, bo fil de Perse.

      – Głupie jesteście… to fil de Juive

      – De Palestine!… hi, hi…

      „Osoba” tymczasem stoi w oknie, a w umyśle jej dojrzewa projekt. Najlepiej zrobi, jeżeli weźmie i ten pokój dla siebie. Gnieździć się w jednym pokoju, i to od dziedzińca, jakoś nie wypada. Może właśnie dlatego ten aktor tak lekceważąco względem niej postępuje, że ona tak nędznie mieszka. Ba! gdyby miała willę całą, tak jak ta pani z przeciwka, z pewnością szachowałby się inaczej. W pokoju tym właśnie znajduje się werandka. Nieduża, raczej ganek, i to przyczepiona z boku chałupy, ale jest – widać osoby leżące na werandzie z gościńca i można obserwować przechodzących jak z loży.

      Będzie to większy wydatek, ale trudno. Tuśka nosi w herbie dewizę każdej warszawianki:

      Nikt nie wie, co jem, każdy wie, jak mieszkam.

      – Zaoszczędzę na jedzeniu – myśli i już postanawia nie tylko donająć pokój, rozlokować się na werandzie, zawiesić latarnię japońską i ustawić bukiet na stole, ale sięga dalej myślą.

      – Poznam się z panią naprzeciwko, to musi być osoba wyższej sfery, skoro wynajmuje willę.

      Pita będzie miała towarzystwo w jej córkach i zobaczymy, czy wtedy ten… pan ośmieli się obrażać mnie tak, jak uczynił to w tej chwili.

      Pełna dumy i rada ze swego postanowienia, powraca Tuśka do swego pokoju.

      Pita ubrana stoi przy stole jak manekin i widocznie oczekuje jakichś dyspozycji wyższej władzy.

      – Zawołaj gaździny… Słyszę, że jest w sieni.

      Za chwilę wchodzi Indianka. Jest nieufna i patrzy spode łba. Obcierała właśnie belki w sieni i zabierała się do drzwi. Wchodząc, zbliża się do pieca i gładzi po nim ręką.

      – A co fcom?

      Lecz Tuśka tak bardzo pragnie werandy i drugiego pokoju, że staje się uprzejmą i schodzi ze swej wyniosłości.

      – Moja gaździno… mnie tu ciasno i niewygodnie w tej izbie.

      Na Obidowską jakby kto żaru posypał.

      Gaździe zakopiańskiemu kazać zwrócić pieniądze, to łatwiej ściągnąć słońce z nieba.

      – O!…

Скачать книгу