Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska страница 27
Leży do słońca, wyniosła i wspaniała jak renesansowa księżna, patrzy na chałupę Obidowską mrużąc oczy i czuje się o wiele wyższą w społeczeństwie od „osoby”, zamieszkującej naprzeciw chatę bez żadnej efektownej etykiety, nie przywożącej ze sobą nadąsanej kucharki i młodszej „w bluszcze z kropkami” i nie posiadającej męża, który jest w stanie zapracować tyle, aby ona, radczyni, i trzy jej córki (o… Barissonki!) mogły rozpostrzeć swe fatałaszki w „Lewkonii” i nicować przechodniów przez długie trzy miesiące z trzystopniowej wysokości nadgniłej werandy.
Właśnie jedna Barissonka wbiega na werandę. Ubrana jest w pąsową bluzkę, białą spódnicę wełnianą, żółte trzewiki i do złudzenia imituje strojem, chudością i manierami szpiczaste miss, widywane w ilustracjach angielskich. W ślad za nią zjawia się druga czerwona bluzka i trzecia! Jest to rodzaj umundurowanej małej armii o cienkich, zawsze złośliwie zaciśniętych usteczkach. Ręce duże, nogi duże, piersi płaskie, biodra sterczące, moc piegów, śliczne oczy, śliczne włosy, brak poczucia delikatności, brak słuchu, zdolności matematyczne, dowcip jak u starego dziennikarza, znajomość tajemnic życiowych zdumiewająca, zaczepność małych buldogów – słowem, tysiące rozkosznych przymiotów, stwarzających wcale udatną i obiecującą całość.
Pani radczyni jednak jest rada ze swych „dziewczątek”. Nie są to wprawdzie dziewczęta spod wiejskiej strzechy, ale pani Warchlakowska jest zdania, że są już dostatecznie opancerzone do walki z życiem.
A że wiedzą to i owo i że mają sąd swój o ludziach i wypadkach, mój Boże!… tym lepiej – nie będą to lalki salonowe, lecz od razu kobiety o wybitnej indywidualności.
Pąsowe bluzki z barchanu imitującego welwet wionęły, zaroiły werandę czerwienią i bielą i nagle stanęły. Dostrzegły Tuśkę w oknie chałupy. Zaczęły się jej ciekawie przyglądać.
– Ona wczoraj szła za nami z tą dziewczynką w dużym kapeluszu…
– Aha!… – w białych trzewikach.
– Tak. Pamięta mama: miała nietutejszą suknię i łańcuszek po staremu naokoło bioder.
Pani Warchlakowska zmrużyła oczy.
– Ach! tak… macie rację. To będzie coś z Warszawy.
– Albo z prowincji.
– Nie. To coś z Warszawy. Chodzi po warszawsku.
Wygłosiwszy te słowa, pani Warchlakowska utonęła w obserwowaniu Tuśki.
– Czego ona tak stoi przy tym oknie?
– Przypatruje się nam.
– A może jej pokazać język? – hazarduje najmłodsza czerwona bluzka, która jeszcze nie jest dostatecznie opancerzona, ale za to bardzo „rozwydrzona”.
– Mińciu!… – strofuje radczyni.
Lecz Mińcia się tłumaczy:
– To po co tu patrzy? Nie widziała ludzi na werandzie, czy co?
Radczyni uznaje za stosowne być dobrą i łagodną.
– Widzisz, że to jest osoba średniozamożna i nie ma środków na werandowanie na werandzie, więc weranduje w oknie. Idźcie lepiej bawić się piłkami, skoro wam doktor ruch zalecił. I proszę nie zajmować się tą osobą.
Panienki zbiegają z werandy, zaczynają igrać miluchno na placyku, na którym rośnie kilka dość mizernych świerków. Biegając i rzucając angielskie piłki, ciągle strzelają oczkami w stronę Tuśki.
– To pewnie jaka Żydówka!…
– E… może co innego.
– A może taka, wiesz…
– Ale nie. Przecież szła z córką.
– E!… może to siostra.
– Ta mała to miała pończochy fil d'Ecosse!
– Nieprawda, bo fil de Perse.
– Głupie jesteście… to fil de Juive…
– De Palestine!… hi, hi…
„Osoba” tymczasem stoi w oknie, a w umyśle jej dojrzewa projekt. Najlepiej zrobi, jeżeli weźmie i ten pokój dla siebie. Gnieździć się w jednym pokoju, i to od dziedzińca, jakoś nie wypada. Może właśnie dlatego ten aktor tak lekceważąco względem niej postępuje, że ona tak nędznie mieszka. Ba! gdyby miała willę całą, tak jak ta pani z przeciwka, z pewnością szachowałby się inaczej. W pokoju tym właśnie znajduje się werandka. Nieduża, raczej ganek, i to przyczepiona z boku chałupy, ale jest – widać osoby leżące na werandzie z gościńca i można obserwować przechodzących jak z loży.
Będzie to większy wydatek, ale trudno. Tuśka nosi w herbie dewizę każdej warszawianki:
Nikt nie wie, co jem, każdy wie, jak mieszkam.
– Zaoszczędzę na jedzeniu – myśli i już postanawia nie tylko donająć pokój, rozlokować się na werandzie, zawiesić latarnię japońską i ustawić bukiet na stole, ale sięga dalej myślą.
– Poznam się z panią naprzeciwko, to musi być osoba wyższej sfery, skoro wynajmuje willę.
Pita będzie miała towarzystwo w jej córkach i zobaczymy, czy wtedy ten… pan ośmieli się obrażać mnie tak, jak uczynił to w tej chwili.
Pełna dumy i rada ze swego postanowienia, powraca Tuśka do swego pokoju.
Pita ubrana stoi przy stole jak manekin i widocznie oczekuje jakichś dyspozycji wyższej władzy.
– Zawołaj gaździny… Słyszę, że jest w sieni.
Za chwilę wchodzi Indianka. Jest nieufna i patrzy spode łba. Obcierała właśnie belki w sieni i zabierała się do drzwi. Wchodząc, zbliża się do pieca i gładzi po nim ręką.
– A co fcom?
Lecz Tuśka tak bardzo pragnie werandy i drugiego pokoju, że staje się uprzejmą i schodzi ze swej wyniosłości.
– Moja gaździno… mnie tu ciasno i niewygodnie w tej izbie.
Na Obidowską jakby kto żaru posypał.
Gaździe zakopiańskiemu kazać zwrócić pieniądze, to łatwiej ściągnąć słońce z nieba.
– O!…