Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska страница 28
– Wiedzom co… – mówi powoli, ważąc każde słowo – ta izba teloz by zamówiona. Gość pisał po nią.
Tuśce aż tchu zabrakło.
– Ale zadatku nie dał?
– No… ni… Ino kabyście ją fcieli, to muszom zapłacić tylo, co tamten pon dawali.
– No, a ileż?
Gaździna myśli – cała tragedia toczy się w jej mózgu. Powie za mało, powie za dużo… Nie wie. Cyfry biegają jak szalone – wreszcie rzuca:
– Dacie osiemdziesiąt.
– To za drogo.
– Ten pon da tyle.
Tuśka dałaby już te osiemdziesiąt guldenów, ale zdjęta mocą nałogu, musi się targować.
– Siedemdziesiąt…
Gaździna widzi, że tej pani „zafciało się” tej izby i już żałuje, że nie powiedziała stówki.
– Ni, ni… – mówi z niechcenia, patrząc uparcie w kafle pieca – dacie dziewięć dziesiątek, to mieszkajcie…
– Jak to dziewięć dziesiątek? Powiedzieliście: osiemdziesiąt!
– Nijok nie będzie inoczej, ino dziewięć dziesiątek. Ten pon da i stówkę…
Od dziedzińca dolatuje ciche gwizdanie polki.
To doprowadza Tuśkę do ostateczności.
– No… dobrze… macie tu dwadzieścia guldenów!
– A wiedzom, że za obsługę osobno?
– Jak to?
– Ano… ho, mieliby my drugiego gościa, toby płacił za obsługę, a tak ino strata bez to, że wy będziecie mieszkać i od przodu, i od zadku.
– No dobrze… idźcie już tylko.
Gaździna przemyśliwa, co począć, jak tu jeszcze na razie coś wyciągnąć.
– A wiedzom… – zaczyna znowu, lecz urywa, bo instynkt jej mówi, że przeciągnie strunę.
Jest ich trzy w tej izbie – trzy kobiety: Tuśka, Obidowska i Pita.
W każdej z nich inny świat, a w tym świecie gra w tej chwili nuta dominująca.
W Tuśce podrażniona ambicja, w góralce chciwość zbudzona, w Picie spokój obserwacji, to gromadzenie mrówcze wrażeń życiowych, z których będzie sobie snuła kanwę dalszego życia.
Ani czują, ani wiedzą te trzy, sylwetkami różnymi przecinające słoneczne strugi, postacie, ile sobie wzajemnie dopomagają w wyładowywaniu swych wzruszeń, jak one przerzucają swoje indywidualne cechy i z nich, niby pszczoły kwiatowy pył, tak trutkę sączą. Z Tuśki góralka chytrze ciągnie pieniądze, widząc w jej oku rozpłomieniony kwiat fałszywej ambicyjki, z nich dwóch śliczna Pita, z wdziękiem baletniczki ustawiona koło stołu, sączy w siebie i ambicyjkę, i chciwość, a ironizując już ma gotową szufladkę, do której sięgnie kiedyś w podobnej życia sytuacji.
Są one wszystkie w tej chwili nie tylko ogromnie kobiece, lecz i ogromnie… ludzkie. I jest ich trzy w tej izbie.
A w każdej inny świat na pozór, a przecież łączność między nimi jak w sznurach powoju…
Sylwetki ich przecinają strugi słoneczne.
I jedna jest dopełnieniem drugiej i tej trzeciej.
Za pół godziny Tuśka obejmuje w posiadanie werandę.
Ustawia stół, nakrywa go barwnym kilimkiem, kupionym na ulicy w Krakowie od Żyda w fezie, imitującego bez powodzenia Bułgara, ustawia dzbanek kołomyjski, znaleziony na półce w izbie, i za dwadzieścia centów nabywszy u Józka gałęzi smrekowych, urządza oryginalny bukiet.
Kieruje nią pewien smak wrodzony. Pani Obidowska wyciąga z szopy religijnie po ostatnim suchotniku przechowaną japońską latarnię i barometr.
– Majom… – mówi wspaniałomyślnie – niech se zawiesom, bele piknie im było.
Wreszcie wszystko urządzone i Tuśka, rozpiąwszy białą parasolkę, zasiada na werandzie, obejmując ją w posiadanie.
Postanawia kupić sobie leżak, aby już być zupełnie „po formie”. Owija głowę delikatnie muślinowym szalikiem i bierze w rękę Journal d'une femme de chambre.
– Nie widać z gościńca tytułu – myśli – a że książka w żółtej okładce, tym lepiej! Będą wiedzieli, że czytam francuskie dzieła w oryginale.
Zapomniała już o Klimatyce, o skargach na aktora, cała przejęta dziecinną prawie radością werandowej wystawy.
Z drugiej strony stołu zasiada Pita.
I ona rozpięła białą parasolkę, a ten lekki cień wydobywa tylko świeżość jej twarzyczki, delikatną i czystą jak płatek kamelii. Tuśka także ogromnie zyskuje w tym przyćmieniu białawym, a że ubrane są „do nitki i na ostatni guzik”, wyglądają jak dwie lalki za gablotką sklepową lub oleodruk familijny, zawieszony nad kanapą. Pita ogląda Baśń o Kasi, nie odczuwając wszakże przedziwnej piękności dzieła. Zaciekawiał ją jedynie ostatni pocałunek Kasi z królewiczem, który ma tak wysokie obcasy u pantofli.
Lecz tak Tuśka, jak Pita przede wszystkim obserwowały i czuły, że są obserwowane. To było osią i głównym punktem ich myśli.
Siedziały wyprostowane, godne, wdzięczne, en parade, roztaczając swe wdzięki typowych warszawianek z ogromną umiejętnością i pewnym taktem. Nie narzucały się, lecz zniewalały oko przechodniów i widzów. Dostroiły się do otoczenia. Nie miały w sobie nonszalancji miękkiej, pasującej raczej do wybrzeży morskich, foteli ze słomy, fal, błękitów i rozwianych skrzydeł mewy.
To, co je otaczało, było proste w liniach, twarde w kolorycie. Należało więc przybrać ten sam genre, aby nie odskakiwać od tła. Wyczuły to instynktem i zastosowały się przedziwnie.
I dlatego rzeczywiście ta weranda wykilimkowana, z wiechą smrekowych gałęzi i z tymi dwiema kobietami w prostych, ale mających linie sukniach, z baldachimami ich parasolek, stanowi wabną całość. I czuje się pewną wdzięczność dla Tuśki i Pity, że tak umieją przybrać sobą to nagromadzenie pniaków i belek nie psując ich powabu.
Lecz upał jest wielki. Kurz na gościńcu bije tumanami. Dla zdrowia raczej należałoby zaszyć się w las, gdzie woń balsamiczna rozwłóczy swe czary po kępach mchów i rozmodlonych a cichych dzwonków lesistych.
Któż jednak podziwiałby grację Tuśki i Pity, lśniący jedwab ich włosów, wyzyskaną linię sukni i możność wynajęcia werandy?
Któż