Журнал «Лиза» №52/2018. Отсутствует
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Журнал «Лиза» №52/2018 - Отсутствует страница 14
W izbie pątniczej podsunęła rurkę do lampy, aby odczytać pomiar, wyjęła z torby notes oraz ołówek i zanotowała temperaturę wody.
Nie było to wiele, ale zawsze jakiś początek.
Podniosła dziewczynkę z łóżka i delikatnie posadziła ją sobie na kolanach. Maleńka główka opadła jej na pierś. Nie ma mowy, żebym zasnęła, pomyślała Rita, przygotowując koc dla siebie i dziewczynki. Nie po tym wszystkim i nie na tym krześle.
Kiedy przygotowywała się do czuwania i nocy spędzonej na przecieraniu zmęczonych oczu i masowaniu obolałych pleców, przypomniała sobie swoją imienniczkę, świętą Małgorzatę, która poświęciła własne dziewictwo Bogu i wolała znosić tortury, niż zostać czyjąś żoną. Była patronką kobiet w ciąży i połogu. W pierwszych latach życia w klasztorze, piorąc brudne, zakrwawione prześcieradła, myjąc kobiety, które zmarły w czasie porodu, Rita cieszyła się na myśl, że odda swoje życie Bogu. Jej ciała nie otworzy dziecko wychodzące z brzucha. Potem Bóg ją zostawił, lecz nigdy nie zachwiała się w postanowieniu, by pozostać dziewicą.
Zamknęła oczy. Otoczyła ramionami śpiące dziecko, spoczywające całym ciężarem na jej piersi. Czuła, jak oddech dziewczynki wznosi się i opada, i dopasowała się do jej rytmu tak, że kiedy maleńka pierś się podnosiła, jej własna opadała, a kiedy tamta wypuszczała powietrze, ona wypełniała powstałą w ten sposób przestrzeń własnym wdechem. Ogarnęła ją jakaś niepojęta rozkosz, a zarazem na wpół senna potrzeba, aby ją zrozumieć i nazwać.
W ciemności spłynęła na nią myśl.
Jeśli ona nie jest córką tego człowieka… Jeśli nikt jej nie chce… mogłaby zostać ze mną.
Nim jednak zdążyła uświadomić sobie jasno własne myśli, wypełnił je niski, nieskończony odgłos rzeki. Wyrwał ją z twardej rzeczywistości i poniósł z nurtem nocy, gdzie tracąc świadomość tego, co się dzieje, odpłynęła… w ciemną toń snu.
*
Nie wszyscy jednak spali. Goście i gawędziarze, którzy wyszli z gospody, mieli do przejścia mniejszy lub większy kawałek drogi, zanim trafili do łóżek. Jeden z nich, opuściwszy ciepłą izbę Pod Łabędziem, odwrócił się plecami do rzeki i ruszył miedzą między polami w kierunku oddalonej o dwie mile stajni, gdzie sypiał z końmi. Żałował, że nikt na niego nie czeka, że nie ma kogo potrząsnąć za ramię, obudzić i rzec: „Nie uwierzysz, co się właśnie wydarzyło!”.
Wyobraził sobie, jak opowiada koniom, czego był świadkiem dzisiejszego wieczoru, zobaczył ich wielkie oczy pełne niedowierzania. „Nieeeheheee”, odpowiedzą. Doszedł do wniosku, że to dobry żart i że musi go zapamiętać. Lecz tak naprawdę nie chciał opowiadać swojej historii koniom; była zbyt wymyślna, żeby ją marnować na zwierzęce uszy. Zszedł ze ścieżki wiodącej prosto do jego stajni i ruszył okrężną drogą w stronę domu kuzyna.
Zapukał do drzwi.
Nikt nie odpowiedział, ale opowieść nie pozwoliła mu zrezygnować, więc zaczął walić pięściami.
W sąsiednim domu otworzyło się okno i kobieta w czepku nocnym jęła mu wymyślać.
– Czekaj! – odkrzyknął. – Powstrzymaj język, dopóki nie usłyszysz, co mam do powiedzenia.
– Fred Heavins, to ty? – Wpatrywała się w ciemność w miejscu, z którego dochodził jego głos. – Ech, te wasze pijackie bajdurzenia – burczała. – Dość się ich nasłuchałam, starczy mi do końca życia!
– Nie jestem pijany – odparł urażony. – Patrz, mogę iść równiutko jak po sznurku. Widzisz?
Z ostentacyjną precyzją stawiał stopę przed stopą.
– A czego niby to dowodzi? – Roześmiała się w noc. – Po ciemku każdy pijak chodzi prosto.
Dyskusję przerwał zgrzyt otwieranych drzwi w domu jego kuzyna.
– Frederick? Co się dzieje, na miłość boską?
Bez żadnych upiększeń Fred opowiedział, co się wydarzyło Pod Łabędziem.
Sąsiadka, która słuchała z początku niechętnie, zaczęła coraz uważniej nastawiać uszu, aż w końcu odwróciła się w stronę domu i zawołała:
– Wilfred! Chodź tu i posłuchaj!
Wkrótce potem wyrwano z łóżek dzieci kuzyna w koszulach nocnych i ze wszystkich stron jęli się schodzić sąsiedzi.
– To jaka ona jest, ta dziewuszka?
Fred opisał jej skórę, białą jak glazura na dzbanku stojącym na parapecie jego babki. Włoski wiszące jak całun, i tego samego koloru mokre, co i suche.
– A jakiego koloru ma oczy?
– Modre… no w każdym razie niebieskie. Albo szare.
– A ile ma lat?
Wzruszył ramionami. Niby skąd ma to wiedzieć?
– Jakby stanęła obok mnie, toby sięgała… o dotąd. – Pokazał ręką. – Znaczy chyba ze cztery, co? Jak myślicie?
Kobiety zaczęły dyskutować w tej materii i w końcu zgodziły się, że około czterech.
– A jak ma na imię?
Znowu pytanie zbiło go z tropu. Kto by pomyślał, że taka historia wymaga tylu szczegółów. W ogóle się nad nimi nie zastanawiał, kiedy się to wszystko działo.
– Nie wiem. Nikt jej nie pytał.
Kobiety były oburzone.
– Nikt jej nie zapytał, jak ma na imię?
– Była śpiąca, Margot i Rita powiedziały, żeby dać jej spokój. Ale jej ojciec nazywa się Daunt. Henry Daunt. Znaleźliśmy to w jego kieszeni. Jest fotografem.
– I to jej ojciec?
– Tak myślę… A wy nie? Przyniósł ją do gospody.
– Może tylko ją fotografował?
– I oboje prawie utonęli przy tym fotografowaniu? Jak na to wpadłeś?
Wybuchł rwetes, kiedy ludzie zaczęli dyskutować ze sobą z okien domów. Odgadywali brakujące kawałki historii, dopasowywali możliwe wyjaśnienia… Fred poczuł się nagle wyrzucony z własnej opowieści; prześlizgiwała mu się między palcami i zmieniała kształty w sposób, którego nie przewidział. Niczym żywe stworzenie, które złapał, ale go nie oswoił i teraz zerwało się z uwięzi i należało do wszystkich.
Nagle dobiegł go natarczywy szept.
– Fred!