Twierdza Boga. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Twierdza Boga - Louis de Wohl страница 4
– Niby kto? – spytał grubas. – A ty kim jesteś?
– Kwintus Verrius, retor, do usług. Jestem dobrym retorem, ale nie tak dobrym, jak swojego czasu Cyceron. Niewiele mi brakuje, ale wiadomo, że jemu nikt nie dorówna. Tak czy owak, Cyceron powiedział o Nursjanach, że to ludzie najbardziej surowi z surowych. Severissimi homines. Nic dziwnego, że ten wspaniały młodzieniec nie oddaje się takim rozrywkom, jak zakłady i tym podobne.
Młodemu Nursjaninowi nie przypadło do gustu poufałe poklepywanie po ramieniu potwornie brudną dłonią. Jeszcze mniej mu się podobał widok lewej ręki retora, pełznącej w kierunku pasa opata. Tam, obok tabliczki do pisania, smętnie zwisała stara, sfatygowana sakiewka.
– Idźmy dalej, wielebny ojcze – zaproponował młody człowiek, strząsnął z ramienia brudną dłoń i pociągnął za sobą starca.
– Wszyscy tutaj tacy mili – zauważył duchowny. – I tyle w nich pogody ducha. Czuję się tak, jakbym bezustannie przebywał w gronie dobrych przyjaciół. Wandalowie są chłodni i nieprzyjaźni. Niech im Bóg wybaczy. Och, spójrz, czyj jest ten wspaniały pomnik?
– To cesarz Konstantyn.
– Ach, wielki to był cesarz... Gdzie byśmy byli, gdyby nie on. Dziwne, jego koń ma tylko trzy nogi.
Młody Nursjanin odparł nieco drwiąco, że czwartą nogę skradziono i dodał, iż połowę rzymskich pomników spotkał podobny los – brakowało im nóg, rąk, nawet głów. Opat nie słyszał jednak ani słowa, bo tłum nagle zaczął wznosić okrzyk na widok strażników municypalnych, nadzwyczaj dostojnych w szkarłatnych tunikach i brązowych hełmach.
– Ależ mam szczęście – westchnął opat. – Nadal mogę oglądać walecznych żołnierzy rzymskich. W Afryce...
– To straż honorowa króla Teodoryka – objaśnił młodzieniec, kiedy harmider nieco osłabł.
Opat Fulgencjusz energicznie pokiwał głową.
– To cudownie, że Rzymianie i Goci tak dobrze się dogadują. Cóż to za wspaniałe miasto, aż trudno uwierzyć! Gdzie poeta, który mógłby opisać tę wizję z marmuru, srebra, złota i kości słoniowej! Dokąd mnie prowadzisz? Och, och, to z pewnością Forum Romanum. Jakie tłumy! A ci ludzie o wyniosłych spojrzeniach, ubrani w śnieżnobiałe togi z szerokim, purpurowym pasem, przecież to senatorowie, oczywiście. W dzieciństwie tyle o nich słyszałem. Mój ojciec powiadał, że to najdostojniejsze zgromadzenie na świecie. Ileż w nich godności! Setki królów witają króla Gotów. Muszę codziennie, do końca życia dziękować Bogu za to, że pozwolił mi ujrzeć to wszystko. – Stara, pomarszczona twarz promieniała szczęściem. – Jak piękna musi być niebiańska Jerozolima, skoro ziemski Rzym lśni taką chwałą!
Szare oczy młodego Nursjanina wyraźnie się powiększyły. Nagle zrozumiał, że starzec nie zwracał uwagi na to, jak obecnie wygląda Rzym, płytki i bezmyślny, rozwiązły, skorumpowany i zniewolony, bardziej przez własne wady niż przez obcych zdobywców. Interesowała go wielkość Rzymu na przestrzeni stuleci, jego dostojeństwo jako wiecznego miasta. W Rzymie mieszkał święty Piotr i święty Paweł. Bóg życzliwie potraktował starca, pozwolił mu nie oglądać brudnej dłoni kieszonkowca, który cytował Cycerona. Pozwolił mu nie słyszeć o hańbie Rzymian, grabiących własne pomniki dla kilku kawałków starego metalu. Bóg pozwolił mu dostrzegać wyłącznie piękno i chwałę.
– Jestem wdzięczny nie tylko Bogu, ale i tobie – dodał opat. – Będę się za ciebie modlił. Zaraz, zaraz... Właściwie nie wiem, jak masz na imię.
– Benedykt.
– Otrzymałeś błogosławione imię. Przekazuj je innym, a tym większe będzie twe bogactwo.
Młodzieniec ukłonił się z szacunkiem.
– Chyba już dość obejrzałem jak na jeden dzień – westchnął opat. – Jeśli pozwolisz, wrócę do swojego domu przy Via Portuensis. – Spróbował się odwrócić i spostrzegł, że nie jest to możliwe. Gęsty tłum zebrał się nie tylko dookoła nich, ale także za ich plecami. Nie mogli się ruszyć w żadną stronę.
– Będziemy musieli zaczekać, aż przejdzie królewski orszak – zauważył Benedykt, wyraźnie zaniepokojony. – Mam nadzieję, że dasz radę obejrzeć defiladę na stojąco, wielebny ojcze.
Opat uśmiechnął się.
– Nie będziemy musieli długo czekać – zauważył. – Słyszę fanfary. Wszystko wskazuje na to, że zbliża się król.
Z prawej strony nagle zapanował rozgardiasz. Jakaś kobieta pisnęła, kilku mężczyzn zaklęło, inni się roześmiali.
– Co się stało? – spytał opat. – Moje stare oczy niedowidzą z takiej odległości.
– To chłopiec – wyjaśnił Benedykt. – Na czworakach przecisnął się na sam przód. Widzę go stąd, stoi tuż za kordonem żołnierzy. Mały chłopak, pewnie ma dziesięć lat, może trochę więcej. Z pewnością dostał niezłe lanie. Biedaczysko jest blady jak kreda, wygląda na chorego.
Ponownie zabrzmiały fanfary.
Z daleka dobiegły okrzyki nieprzeliczonych tłumów i stłumiony tętent wielu kopyt.
Strażnicy przy mauzoleum Hadriana pierwsi dojrzeli nadciągającą chmurę pyłu. Posłańcy natychmiast pognali z wiadomością dla prefekta miasta oraz senatu, że królewski orszak jest już w zasięgu wzroku. Pół godziny później awangarda Gotów minęła mauzoleum, gwałtownie skręciła w prawo i wjechała na Pons Aelii, most przerzucony nad leniwymi wodami Tybru. Wojownicy byli potężnie zbudowani i dosiadali mocarnych rumaków. Nosili skórzane hełmy i wysadzane ćwiekami skórzane kirysy. Do ich wyposażenia należały małe tarcze, włócznie o krótkich trzonach oraz wielkie miecze, niemal dwa razy dłuższe od rzymskich, przed którymi ukorzył się świat między Brytanią a Persją. Jechali trójkami, a most drżał pod jednym, potem drugim ich tysiącem.
Gigantyczne skrzydła Porta Aurelia rozwarły się na oścież, aby armia milczących olbrzymów mogła bez przeszkód wjechać do miasta.
Bezpośrednio za przednią strażą podążała liczna gromada dowódców, ubranych wedle uznania, lecz bez wyjątku w zbrojach. Niektórzy nosili bycze rogi przy hełmach, inni ptasie skrzydła lub metalowe posążki zwierząt, wysokie na piętnaście centymetrów, czasem więcej. Były wśród nich wilki, łosie, kruki, żurawie, w większości toporne w kształcie – symbole plemion lub księstewek z minionych lat, istniejących nim Ostrogoci stali się narodem pod rządami jednego króla.
Potem zgromadzeni ujrzeli Teodoryka. Po jego prawicy jechał Wizand, mężczyzna o obliczu dziecka, niosąc błękitny sztandar z wizerunkiem Lwa Amalów. Wojownik był najmarniej trzydzieści centymetrów wyższy od władcy i z dala rzucały się w oczy jego sękate, herkulesowe mięśnie. Dziewczyna z lewej, wyjątkowej urody dziesięcioletnie dziecko, kojarzyła się z baśniową księżniczką o płowych włosach