Ogniem i mieczem t. II. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ogniem i mieczem t. II - Генрик Сенкевич страница 10
– Mości panie… bym nie zapomniał, z kim mówię…
Łaszcz wytrzeszczył oczy.
– Co to? grozisz aspan? aspan mnie?… dla jednej gamratki?
– Ruszajże, mości strażniku, w swoją drogę! – huknął trzęsąc się ze złości stary Zaćwilichowski.
– A wy chłystki, szaraki, sługusy! – wrzeszczał strażnik. – Mości panowie, do szabel!
I wydobywszy swoją, skoczył z nią do Skrzetuskiego, ale w tymże mgnieniu oka żelazo świsnęło w ręku pana Jana i szabla strażnika furknęła jak ptak w powietrzu, on zaś sam zachwiał się z rozmachu i padł jak długi na ziemię. Pan Skrzetuski nie dobijał, jeno stał blady jak trup, jakby odurzony, a tymczasem zerwał się tumult. Z jednej strony skoczyli żołnierze strażnikowi, z drugiej dragoni Wołodyjowskiego sypnęli się jak pszczoły z ula. Rozległy się krzyki: "Bij! bij!" Wielu nadlatywało nie wiedząc, o co idzie. Szable poczęły szczękać, tumult lada chwila mógł zmienić się w walną bitwę ogólną. Na szczęście towarzysze Łaszcza, widząc, iż coraz przybywało wiśniowiecczyków, wytrzeźwiawszy ze strachu, porwali pana strażnika i poczęli z nim uchodzić:
I z pewnością, gdyby pan strażnik miał do czynienia z innym, mniej karnym wojskiem, byliby go roznieśli na szablach w drobne szmaty, ale stary Zaćwilichowski oprzytomniawszy krzyknął tylko: "Stój!" – i szable schowały się do pochew.
Niemniej zawrzało w całym obozie, a echo tumultu doszło do uszu książęcych, zwłaszcza iż pan Kuszel, będąc na służbie, wpadł do izby, w której książę z wojewodą kijowskim, ze starostą stobnickim i panem Denhofem obradował, i krzyknął:
– Mości książę, żołnierze szablami się sieką!
W tej chwili pan strażnik koronny, blady i bezprzytomny z wściekłości, ale już trzeźwy, wleciał jak bomba.
– Mości książę! sprawiedliwości! – wołał. – W tym obozie jak u Chmielnickiego, ni na krew, ni na godność względu nie mają! Szablami dygnitarzy koronnych sieką! Jeśli mi wasza książęca mość sprawiedliwości nie wymierzysz, na gardło nie skażesz, to ja sam sobie ją wymierzę.
Książę porwał się zza stołu.
– Co się stało?… kto waszmości pana napastował?
– Twój oficer… Skrzetuski.
Prawdziwe zdumienie odbiło się na twarzy księcia.
– Skrzetuski?
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł Zaćwilichowski.
– Mości książę, ja byłem świadkiem! – rzekł.
– Ja tu nie racje dawać przyszedłem, jeno kary żądać! – wołał Łaszcz.
Książę zwrócił się ku niemu i utkwił w niego oczy.
– Powoli, powoli! – rzekł z cicha i z przyciskiem.
Było coś tak strasznego w jego oczach i przyciszonym głosie, że strażnik, choć słynny z zuchwałości, zamilkł nagle, jakby mowę stracił, a panowie aż przybledli.
– Mów waść! – rzekł książę do Zaćwilichowskiego.
Zaćwilichowski opowiedział rzecz całą, jak nieszlachetnym i niegodnym nie tylko dygnitarza, ale i szlachcica sentymentem powodowany, pan strażnik począł przeciw boleści pana Skrzetuskiego bluźnić, a następnie z szablą się na niego rzucił, jaką moderację, jego wiekowi prawdziwie niezwyczajną, okazał namiestnik, tylko na wytrąceniu napastnikowi oręża poprzestając; na koniec staruszek tak skończył:
– A jako mnie wasza książęca mość zna, iż do siedemdziesięciu lat łgarstwo warg moich nie skalało i póki żyw będę, nie skala, tak pod przysięgą jednego słowa w relacji mojej zmienić nie mogę.
Książę wiedział, że słowo Zaćwilichowskiego złotu równe, a przy tym zbyt dobrze znał Łaszcza. Ale na razie nie odrzekł nic, jeno wziął pióro i począł pisać.
Skończywszy spojrzał na pana strażnika.
– Sprawiedliwość będzie waszmości panu wymierzona – rzekł.
Pan strażnik usta otworzył i chciał coś mówić, ale słowa mu jakoś nie dopisały, więc wsparł się w bok, skłonił się i wyszedł dumnie z izby.
– Żeleński! – rzekł książę – oddasz to pismo panu Skrzetuskiemu.
Pan Wołodyjowski, który namiestnika nie odstępował, strapił się nieco widząc wchodzącego książęcego pacholika, był bowiem pewny, że wypadnie im przed księciem zaraz się stawić. Tymczasem pacholik zostawił list i nic nie mówiąc wyszedł, a Skrzetuski przeczytawszy go podał przyjacielowi.
– Czytaj – rzekł.
Pan Wołodyjowski spojrzał i wykrzyknął:
– Nominacja na porucznika!
I chwyciwszy za szyję Skrzetuskiego ucałował oba jego policzki.
Pełne porucznikostwo w husarskiej chorągwi było niemal dygnitariatem wojskowym. Tej, w której służył pan Skrzetuski, rotmistrzem był sam książę, a porucznikiem nominalnym pan Suffczyński z Sieńczy, człowiek już stary i dawno z czynnej służby wybyły. Pan Jan od dawna sprawował de facto obowiązki i jednego, i drugiego, co zresztą w podobnych chorągwiach, w których dwa pierwsze stopnie bywały nieraz tytularnymi tylko godnościami, przytrafiało się często. Rotmistrzem królewskiej chorągwi bywał sam król, prymasowskiej prymas, porucznikami w obydwóch wysocy dygnitarze dworscy – sprawowali zaś chorągwie istotnie namiestnicy, których z tego powodu w zwykłej mowie porucznikami i pułkownikami zwano. Takim faktycznym porucznikiem vel pułkownikiem był pan Jan. Ale między faktycznym sprawowaniem urzędu, między godnością w potocznej mowie dawaną a istotną była jednak wielka różnica. Obecnie na mocy nominacji pan Skrzetuski stawał się jednym z pierwszych oficerów księcia wojewody ruskiego.
Ale gdy przyjaciele rozpływali się z radości winszując mu nowego zaszczytu, twarz jego nie zmieniła się ani na chwilę i pozostała tak samo surową i kamienną; bo już nie było takich godności a dostojeństw na świecie, które by mogły ją rozjaśnić.
Wstał jednak i poszedł dziękować księciu, a tymczasem mały Wołodyjowski chodził po jego kwaterze zacierając ręce.
– No, no! – mówił – porucznik nominowany w husarskiej chorągwi! W takich młodych latach jeszcze się to chyba nikomu nie zdarzyło.
– Żeby mu Bóg wrócił tylko szczęście! – rzekł Zagłoba.
– Ot, co jest! ot, co jest! Uważaliście, że ani drgnął.
– Wolałby się on tego zrzec – rzekł pan Longinus.
– Mości panie – westchnął Zagłoba – cóż dziwnego! Ja bym oto te moje pięć palców za nią oddał, chociażem nimi chorągiew zdobył.
– Tak