Ogniem i mieczem t. II. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ogniem i mieczem t. II - Генрик Сенкевич страница 16
Zagłoba leżał związany w kij do własnej szabli w tej samej izbie, w której odbywało się wesele, a straszliwy watażka siedział opodal na zydlu i pasł oczy przerażeniem jeńca.
– Dobry wieczór waści! – rzekł dojrzawszy otwarte powieki swej ofiary. Pan Zagłoba nie odrzekł nic, ale w jednym mgnieniu oka oprzytomniał tak, jakby kropli wina do ust nie brał, jeno mrówki doszedłszy mu do pięt wróciły się do góry, aż do głowy, a szpik w kościach stał się zimny jak lód. Mówią, że człowiek tonący w ostatnim momencie widzi jasno całą swoją przeszłość, że przypomina wszystko – i zdaje sobie sprawę z tego, co się z nim dzieje; taką jasność widzenia i pamięci posiadał w tej chwili pan Zagłoba, a ostatnim słowem tej jasności był cichy, nie wypowiedziany ustami okrzyk:
"Ten mi dopiero da łupnia!" A watażka powtórzył spokojnym głosem:
– Dobry wieczór waszmości.
"Brr! – pomyślał Zagłoba – wolałbym, by wpadł w furię." – Nie poznajesz mnie, panie szlachcic?
– Czołem! czołem! jak zdrowie?
– Nieźle. A waścinym to już ja się zajmę.
– Nie prosiłem Boga o takiego doktora i wątpię, abym mógł strawić twoje lekarstwa, ale dziej się wola boża.
– No, ty mnie kurował, teraz się tobie wywdzięczę. My stare druhy. Pamiętasz, jak ty mnie głowę obwiązywał w Rozłogach – co?
Oczy Bohuna poczęły świecić jak dwa karbunkuły, a linia wąsów przedłużała się w straszliwym uśmiechu.
– Pamiętam – rzekł Zagłoba – że mogłem cię nożem pchnąć – i nie pchnąłem.
–.A ja to ciebie pchnął? albo cię myślę pchnąć? Nie! ty dla mnie lubczyk-kochańczyk; ja ciebie będę strzegł jak oka w głowie.
– Zawsze mówiłem, że zacny z ciebie kawaler – rzekł Zagłoba udając, że bierze za dobrą monetę słowa Bohuna, a jednocześnie przez głowę przeleciała mu myśl: "Już widać on mi specjał jakowyś obmyśli; nie umrę po prostu!" – Ty dobrze mówił – ciągnął Bohun – ty także zacny kawaler; tak my się szukali i znaleźli.
– Co prawda, tom cię nie szukał, ale dziękuję za dobre słowo.
– Podziękujesz ty mi jeszcze lepiej niezadługo i ja tobie podziękuję za to, że ty mnie mołodycię z Rozłogów do Baru przywiódł. Tam ja ją znalazł, a teraz ot! na wesele by ciebie prosił, ale to nie dziś i nie jutro – teraz wojna, a ty stary człowiek, może nie dożyjesz.
Zagłoba mimo straszliwego położenia, w jakim się znajdował, nadstawił uszu.
– Na wesele? – mruknął.
– A co ty myślał? – mówił Bohun – czy to ja chłop, żeby ją bez popa niewolił, albo mnie nie stać na to, żeby ja w Kijowie ślub brał? Nie dla chłopa ty ją do Baru przywiódł, ale dla atamana i hetmana…
"Dobrze!" – pomyślał Zagłoba.
Po czym zwrócił głowę ku Bohunowi.
– Każ mnie rozwiązać… – rzekł.
– Poleż, poleż, ty w drogę pojedziesz, a ty stary, tobie odpocząć przed drogą.
– Gdzie mnie chcesz wieźć?
– Ty mój przyjaciel, tak ja cię do drugiego mojego przyjaciela zawiodę, do Krzywonosa. Już my oba pomyślimy, żeby tobie tam było dobrze.
– Będzie mi ciepło! – mruknął szlachcic i znowu mrówki poczęły mu chodzić po grzbiecie.
Na koniec począł mówić:
– Wiem, że ty do mnie rankor masz, ale niesłusznie, niesłusznie – Bóg widzi. My żyli razem i w Czehrynie niejeden gąsior wypili, bo miałem dla cię afekt ojcowski za twoją fantazję rycerską, jakiej lepszej nie znalazłeś na całej Ukrainie. Ot co! Czym ja tobie w drogę wchodził? Żebym ja był z tobą do Rozłogów wtedy nie jeździł, to byśmy do tej pory w dobrej przyjaźni żyli – a po cóżem jechał, jeśli nie z życzliwości ku tobie? I żebyś się nie był wściekł, żebyś nie był mordował onych nieszczęsnych ludzi – Bóg na mnie patrzy – nie byłbym ci wchodził w drogę. Co mnie się do cudzych spraw mieszać! Wolałbym, żeby dziewczyna była twoja niż czyja inna. Ale przy twoich tatarskich zalotach sumienie mnie ruszyło, że to przecie szlachecki dom. Sam byś nie inaczej postąpił. Mogłem cię przecie z tego świata zgładzić z większym moim pożytkiem – a przecz-żem tego nie uczynił? Bom szlachcic i wstyd mi było. Zawstydźże się i ty, bo wiem, że się nade mną chcesz znęcać. Dziewczynę i tak masz w ręku – czego ode mnie chcesz? Zalim jej nie strzegł jak oka w głowie – tego twojego dobra? Żeś ją uszanował, znać, że i w tobie jest rycerski honor i sumienie, ale jakże to jej podasz rękę, którą w mojej krwi niewinnej ubroczysz? Jako to jej powiesz: tego człeka, któren cię przez chłopstwo i tatarstwo przeprowadził, na mękim wydał? Zawstydźże się i puść mnie ż tych pętów i z tej niewoli, w którą mnie zdradą pochwyciłeś. Młodyś jest i nie wiesz, coć potkać może – a za moją śmierć Bóg cię będzie karał na tym, co ci najmilsze.
Bohun wstał z zydla blady z wściekłości i zbliżywszy się do Zagłoby zaczął, mówić przyduszonym przez furię głosem:
– Wieprzu nieczysty, pasy drzeć z ciebie każę, na wolnym ogniu spalę, ćwiekami nabiję, na szmaty rozerwę!
I w przystępie szaleństwa pochwycił za nóż wiszący u pasa – przez chwilę ściskał go konwulsyjnie w pięści – już, już ostrze zaświeciło panu Zagłobie w oczach, ale watażka pohamował się, nóż wepchnął z powrotem w pochwę i zakrzyknął:
– Mołojcy!
Sześciu Zaporożców wpadło do izby.
– Wziąć to ścierwo lackie i w chlewie rzucić, a strzec jak oka w głowie.
Kozacy porwali pana Zagłobę, dwóch za ręce i za nogi, jeden z tyłu za czuprynę – i wyniósłszy z izby, przenieśli przez cały majdan, na koniec porzucili go na gnoju w stojącym opodal chlewie. Po czym drzwi się zamknęły i jeńca otoczyła zupełna ciemność – jeno przez szpary między belkami i przez dziury w poszyciu przedzierało się tu i owdzie blade światło nocne. Po chwili oczy pana Zagłoby przyzwyczaiły się do pomroki. Rozejrzał się dokoła i ujrzał, że w chlewie nie było świń ani mołojców. Rozmowy tych ostatnich dochodziły go zresztą wyraźnie przez wszystkie cztery ściany. Widocznie cały budynek obstawiony był szczelnie, ale mimo tych straży pan Zagłoba odetchnął głęboko.
Przede wszystkim żył. Gdy Bohun błysnął nad nim nożem, był pewien, że już ostatnia jego chwila wybiła – i Bogu ducha polecał, co prawda, z największym strachem. Ale widocznie Bohun postanowił go zakonserwować na śmierć nierównie wymyślniejszą. Pragnął nie tylko się zemścić, ale i nasycić się zemstą nad tym, który wydarł mu krasawicę i sławę jego mołojecką nadwerężył, a samego śmiesznością okrył spowiwszy go jak dziecko. Była to tedy smutna dla pana Zagłoby perspektywa, ale na razie pocieszała go jednak myśl, że jeszcze żyje, że prawdopodobnie do Krzywonosa go powiodą