Ogniem i mieczem t. II. Генрик Сенкевич

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ogniem i mieczem t. II - Генрик Сенкевич страница 20

Ogniem i mieczem t. II - Генрик Сенкевич

Скачать книгу

niezawodnie zamarłyby w mołojcach, gdyby nie to, że wściekłość poczęła ich ogarniać. Niektórzy kłuli spisami strop, inni darli się na drabinę, chociaż w czeluści czekała śmierć pewna. Nagle krzyk się zrobił przy drzwiach i do chlewa wpadł sam Bohun.

      Był bez czapki, tylko w szarawarach i koszuli, w ręku miał gołą szablę, w oczach płomień.

      – Przez dach, psiawiary! – krzyknął. – Poszycie rozerwać i żywcem brać.

      A Zagłoba ujrzawszy go ryczał:

      – Chamie, pójdź no tu tylko. Nos i uszy ci obetnę, gardła nie wezmę, bo to kata własność. A co, tchórz cię obleciał? boisz się, parobku? Związać mi tego szelmę, a łaskę znajdziecie. Cóż, wisielcze, cóż, kukło żydowska? sam tu! Wychyl jedno łba na strop! Chodź, chodź, będę ci rad, poczęstuję tak, żeć się przypomni i twój ojciec diabeł, i twoja mać gamratka!

      Tymczasem krokwie dachu jęły trzeszczeć. Widocznie mołojcy dostali się nań i teraz rwali już poszycie.

      Zagłoba dosłyszał, ale strach nie odjął mu sił. Był jakby spity bitwą i krwią.

      "Skoczę w kąt i tam zginę" – pomyślał.

      Ale w tej chwili na całym majdanie rozległy się strzały, a jednocześnie kilkunastu mołojców wpadło do chlewa.

      – Bat'ku! bat'ku! – krzyczeli wniebogłosy – bywaj!!

      Pan Zagłoba w pierwszej chwili nie zrozumiał, co się stało – i zdumiał. Spojrzy przez czeluść na dół, aż tam nikogo już nie ma. Krokwie w dachu nie trzeszczą.

      – Co to jest? co się stało? – zawołał głośno. – Ha! rozumiem. Chcą chlew puścić z ogniem i z pistoletów do dachu palą.

      Tymczasem na zewnątrz słychać było coraz straszniejsze wrzaski ludzkie, tętent koni. St zały zmieszane z wyciem, szczęk żelaza. "Boże! to chyba bitwa!" – pomyślał pan Zagłoba i skoczył do swojej dziury w dachu.

      Spojrzał – i nogi ugięły się pod nim z radości.

      Na majdanie wrzała bitwa, a raczej ujrzał pan Zagłoba straszliwy pogrom Bohunowych mołojców. Napadnięci znienacka, rażeni ogniem z pistoletów przykładanych do łbów i piersi, przyparci do płotów, do chaty i do stodoły, cięci mieczami, pchani falą piersi końskich, miażdżeni kopytami, mołojcy ginęli nie dając prawie oporu. Szeregi żołnierzy przybranych w krasne barwy siekąc zapamiętale i naciskając uciekających nie zezwoliły im się sformować ni szablą się złożyć, ni odetchnąć, ni dosiąść koni. Broniły się tylko pojedyncze kupy; inni dopinali wśród wrzawy, zamętu i dymu rozluźnione popręgi kulbak i ginęli, zanim zdołali nogą dotknąć strzemienia; inni rzucając spisy i szable zmykali pod płoty, więźli między żerdziami i przeskakiwali przez wierzch, wrzeszcząc i wyjąc nieludzkimi głosami. Zdawało się nieszczęsnym, że sam książę Jeremi spadł na nich niespodzianie jak orzeł, że druzgoce ich cała jego potęga. Nie mieli czasu się opamiętać, obejrzeć: okrzyki zwycięzców i świst szabel, i huki wystrzałów gnały ich jak burza, gorący oddech koński oblewał im karki. "Ludy, spasajtes!" – rozległo się ze wszystkich stron: – "Bij, zabij" – odpowiadali napastnicy.

      I dojrzał na koniec pan Zagłoba małego pana Wołodyjowskiego, jak stojąc wedle wrot na czele kilkunastu żołnierzy, głosem i buławą wydawał innym rozkazy, a niekiedy rzucał się na swym gniadym koniu w zamęt i wówczas ledwo się złożył, ledwie się zwrócił, już padał człowiek, nawet i nie wydawszy okrzyku. O, bo mistrz to był nad mistrzami mały pan Wołodyjowski! – i żołnierz z krwi i kości, więc bitwy nie tracił z oka, ale poprawiwszy tu i owdzie, znowu się wracał – i patrzył, i poprawiał, właśnie jak ów, który kapelą kierując, czasem sam zagra, czasem grać przestaje, a nad wszystkimi ustawicznie czuwa, by każdy swoje odegrał.

      Co widząc pan Zagłoba począł nogami tupać w deski stropu, aż kłęby kurzu powstały, w ręce klaskać i ryczeć:

      – Bij psubraty! bij! morduj! ze skóry łup! siekaj, tnij, wal, rżnij, morduj! Dalejże w nich, dalej, na szable ich i w pień!

      Tak krzyczał pan Zagłoba i rzucał się, oczy krwią mu zaszły z wysilenia i zaniewidział na chwilę, ale gdy znów wzrok odzyskał, ujrzał jeszcze piękniejszy widok – oto w kupie kilkudziesięciu mołojców pomykał na koniu jak błyskawica Bohun, bez czapki, w koszuli tylko i hajdawerach, a za nim na czele żołnierzy mały pan Wołodyjowski.

      – Bij! – krzyknął Zagłoba – to Bohun! – ale głos nie doszedł.

      Tymczasem Bohun z mołojcami przez płot, pan Wołodyjowski przez płot, niektórzy zostali – innym konie zwinęły się w skoku. Spojrzy Zagłoba: Bohun na równinę, pan Wołodyjowski na równinę. Wnet rozproszyli się i mołojcy w ucieczce, i żołnierze w biegu – rozpoczął się pościg pojedynczy. Zagłobie dech zamarł w piersi, oczy ledwie mu z powiek nie wyskoczą, cóż bowiem widzi? Oto jedzie już pan Wołodyjowski na karku Bohuna jak ogar na dziku, watażka zwraca głowę, nadstawia szablę!…

      – Biją się! – krzyczy Zagłoba.

      Chwila jeszcze i Bohun pada wraz z koniem, a pan Wołodyjowski, tratując po nim, pędzi za innymi.

      Ale Bohun żyw, bo zrywa się z ziemi i pobiegł ku skałom zarośniętym chaszczami.

      – Trzymaj! trzymaj! – ryczy Zagłoba – to Bohun!

      Wtem pędzi nowa wataha mołojców, która aż do tej chwili przemykała się z drugiej strony skał, a teraz odkryta, szuka nowej drogi do ucieczki. Za nią w odległości pół staja pędzą żołnierze. Wataha owa dogania Bohuna, ogarnia go, porywa i uprowadza ze sobą. Na koniec ginie z oczu w zakrętach parowu, a za nią giną i żołnierze.

      Na majdanie zapanowała cisza i pustka, bo nawet i żołnierze pana Zagłoby, odbici przez Wołodyjowskiego, dopadłszy koni po mołojcach pognali wraz z innymi za rozproszonym nieprzyjacielem.

      Pan Zagłoba spuścił drabinę, zlazł z góry i wyszedłszy z chlewa na majdan, rzekł:

      – Wolnym jest…

      To rzekłszy począł rozglądać się naokoło. Na majdanié leżało mnóstwo trupów zaporoskich i kilkanaście żołnierskich. Szlachcic chodził między nimi z wolna i oglądał każdego starannie, na koniec przykląkł nad jednym.

      Po chwili podniósł się z blaszaną manierką w ręku.

      – Pełna – mruknął.

      I przyłożywszy do ust, przechylił głowę.

      – Niezła!

      Znów obejrzał się naokoło i znów powtórzył, ale już wiele raźniejszym głosem:

      – Wolnym jest.

      Po czym poszedł do chaty, na progu natknął się na trupa starego bondara, którego mołojcy zamordowali, i zniknął we wnętrzu. Gdy wyszedł, naokół bioder, na kubraku zawalanym w nawozie świecił mu pas Bohuna gęsto przeszywany złotem, za pasem zaś nóż z wielkim rubinem w głowni.

      – Bóg wynagrodził męstwo – mruczał – bo i trzosik dość pełny. Ha, zbój plugawy! mam nadzieję, że się nie wymknie! Ale ten mały fircyk!

Скачать книгу