Kruger. Tygrys. Tom II. Marcin Ciszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kruger. Tygrys. Tom II - Marcin Ciszewski страница 4
– Tak jakoś. – Strażnik wzruszył ramionami. – Długo leżał i spał.
– I… – więzień zawahał się – …nikt nie pytał o mnie?
– A kto miał pytać?
Krüger nie odpowiedział.
Rzeczywiście. Któż mógł pytać?
Cygan?
Krüger stracił go z oczu, gdy wybuchła strzelanina na tym cholernym polu. Nie miał pewności, co stało się dalej z jego towarzyszem. Prawdopodobieństwo, że trafiła go któraś z latających w powietrzu kul, było duże. Zresztą – nawet jeśli nie, poszukiwania Krügera byłyby całkowicie niezgodne z założonym i przyjętym planem. Cel wyprawy był jeden: odnalezienie Eweliny, a umowa nader prosta: gdy jeden padnie lub zaginie, drugi ma za wszelką cenę kontynuować poszukiwania.
Nie. Cygan nie pytałby o niego.
Mentor? To bardziej prawdopodobne, choć na niekorzyść tego przypuszczenia działał fakt, że Mentor nie ma pojęcia, co się wydarzyło. Odkąd obaj podopieczni opuścili progi jego mieszkania, nie miał od nich żadnych wiadomości. Nie spodziewał się ich zresztą przed upływem kilku tygodni. Trudno wyobrazić sobie powód, dla którego miałby wszczynać poszukiwania. Strzelanina na rogatkach miasta, nawet jeśli nie umknęła jego uwadze, nie mogła dawać powodów do podejrzeń; walki, niejednokrotnie ostre i zacięte, były w tych dniach na porządku dziennym.
Jadwiga?
O tak, Jadwiga z pewnością szuka go energicznie i wytrwale. Opuścił ją bez słowa pożegnania. Jadwiga, zauroczona swym gościem, mogła podejrzewać, że Krüger oddalił się, by tak rzec, w celach służbowych, wypełniając misję, o której tak często napomykał. Jadwiga twierdziła stanowczo, że gość wymaga dalszej, długotrwałej rehabilitacji, jego przedwczesne wyjście mogła więc potraktować nie tyle jako ucieczkę, ile lekkomyślną brawurę; według niej Krüger potrzebował dalszej pomocy i opieki. Tak, zdecydowanie, Jadwidze wystarczy determinacji, by go szukać.
Czy jednak tego chciał? Stanowczo nie.
Jego orientacja w delikatnej tektonice kobiecych uczuć była nader mglista, wystarczająca jednak, by ocenić, że dziewczyna była nim zauroczona, a on wykorzystał ją wyłącznie dla cielesnej uciechy. Jej ciało dawało pełną satysfakcję, sama osoba pozostawała więcej niż obojętna. Wiedziała o tym? Domyśliła się?
Najprawdopodobniej.
Strażnik postał jeszcze przez chwilę, ale doszedłszy do wniosku, że więzień stracił ochotę do dalszej konwersacji, poprawił pas i wyszedł.
Drzwi huknęły ponuro.
Krzyk i lodowaty strach zmobilizowały go do szaleńczego biegu.
Do tej pory tylko raz zostali zaczepieni; tydzień temu gromada chłopów chciała wiedzieć, dokąd zmierzają i po co. Na szczęście dali się przekonać, że Iwan stara się przedostać z chorą córką do szpitala w Kijowie. Poza tą sytuacją, dzięki doświadczeniu i przezorności Kolcowa, udało się im uniknąć niebezpieczeństwa i nie natknąć na którąś ze stron konfliktu, luźno chodzących maruderów czy w końcu zwykłych bandytów, których nigdy nie brak na terenach ogarniętych wojną i rozpadem struktur dotychczasowej władzy. Kolcow taki stan rzeczy poczytywał za cud.
Teraz biegł i miał stuprocentową pewność, że dobry los się odwrócił. Serce jak oszalałe pompowało krew, a on z rozpaczą myślał, jak będzie się czuł, gdy Ewelinie stanie się coś złego. Niedawny zamiar nie tylko odszedł precz, teraz wydawał się absurdalny, równie rozpaczliwy i bez sensu, co samobójczy. Jak mógł choć przez chwilę poważnie rozważać pozbycie się kobiety, którą kochał?
Nagant sam wskoczył w dłoń. Solidny ciężar broni nieco uspokajał i dodawał skrzydeł.
Krzyk rozległ się ponownie, tuż obok, na wyciągnięcie ręki.
Kolcow wypadł z zagajnika i znalazł się na niewielkiej, pokrytej śniegiem polance, osłoniętej drzewami ze wszystkich stron. Ewelina leżała na plecach, a klęczący u jej boku drab zdzierał z niej płaszcz. Dwaj inni trzymali ją za ręce i nogi. Noc była ciemna, chmurna, Iwan widział prawie tyle, co nic. Dezerterzy, maruderzy, dekownicy – jeden czort.
Napastnicy byli pewni siebie, we trzech, ofiara sama i bezbronna – bardziej bezbronna, niż śmieli przypuszczać – co sprowadzało ich zamiary do poziomu hien, ufnych w przewagę liczebną nad pojedynczym, słabym przeciwnikiem.
Kolcow zatrzymał się i podniósł broń. Sylwetka najbliższego gwałciciela majaczyła niewyraźnie w ciemności. Pierwszy strzał rozdarł ciszę i stanowił dla agresorów szok. Pocisk chybił jednak. Drugi, wysłany sekundę po pierwszym, był celniejszy. Kula ugodziła napastnika w bok klatki piersiowej, odrzucając go od Eweliny. Kolcow uważał ten rezultat za tymczasowo wystarczający – mężczyzna przestał stanowić bezpośrednie zagrożenie. Przesunął lufę w lewo, niejasno zdając sobie sprawę, że potwornie ryzykuje. Gdyby pomylił się, o co w pośpiechu, w stresie i ciemności przecież nietrudno, gdyby strzał poszedł za nisko, on, Iwan Piotrowicz Kolcow, z obrońcy stałby się zabójcą. Poszedłby w ślady ojca, zabójcy matki tej dziewczyny.
Wymierzył nieco staranniej i dwukrotnie nacisnął spust. Uważał się za dobrego strzelca, jednak, zważywszy na okoliczności, dokonał wyczynu nie lada. Obie kule były celne, rozbijając głowę kolejnego napastnika niczym młotek spadający na dojrzały melon. Krew trysnęła czarną smugą i mężczyzna w całkowitej ciszy wywrócił się na plecy.
Trzeci opryszek zdołał w tym czasie wstać. Kolcow mógłby się założyć, że mężczyzna jest uzbrojony, pod ubraniem było dość miejsca dla całego arsenału, ale nawet nie próbował oporu. Wyciągnął przed siebie w obronnym geście dłonie, jakby chciał powstrzymać kule.
– Praszczaj! – krzyknął. – Nie strielaj!
Kolcow uznał jakąkolwiek odpowiedź za zbędną. Cel stał nieruchomo, był duży i oddalony najwyżej o cztery metry. Jego życie nie było warte nawet splunięcia. Iwan podniósł broń na wysokość oczu. Ręka nie drżała. Czuł zadziwiający spokój. Zostały mu trzy kule.
W tych warunkach aż nadto. Pociągnął za spust.
Strzał wydał mu się cichszy od poprzednich. Kula ugodziła trzeciego mężczyznę prosto w środek czoła. Ciało upadło w śnieg i znieruchomiało.
Opuścił broń.
Klęknął.
Gdy rozległy się pierwsze strzały i najbardziej agresywny z napastników runął na ziemię, Ewelina przeturlała się i zastygła, leżąc na boku, z podkurczonymi kolanami i rękoma zakrywającymi głowę, podobna do dziecka uciekającego przed kłopotami pod opiekę mamy, w naiwnej, pierwotnej wierze, iż pozostanie w bezruchu pozwoli nie zwracać na siebie uwagi napastników.
Kiedy wszystko ucichło, usłyszała poskrzypywanie śniegu. Ktoś ukląkł obok niej.
– Maleńka