Kruger. Tygrys. Tom II. Marcin Ciszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kruger. Tygrys. Tom II - Marcin Ciszewski страница 8
Anna Kolcowa nosiła się z tą myślą już od pewnego czasu, nie umiała jednak podjąć decyzji. Nie potrafiła dokonać wyboru.
Dziś, gdy zapukał listonosz i na kopercie rozpoznała pismo męża, a potem ze skamieniałą twarzą przeczytała słowa napisane przez Iwana, zdecydowała się ostatecznie.
Przygotowania czyniła od rana. Najpierw napisała długi, czterostronicowy list do ojca. Starała się powściągnąć emocje i skupić na suchym wyjaśnieniu motywów swej decyzji. Stawiała kształtne, równe litery, pisała wolno, starannie, ale gdy skończyła, nie była wcale pewna, czy udało jej się przelać na papier to, co zamierzała. Zresztą – jak na czterech stronach zawrzeć bezsens zmarnowanego życia i motyw czynu, którego niebawem zamierzała dokonać?
Mimo to nie poprawiała niczego. Włożyła list do koperty, zakleiła ją, opisała imieniem i nazwiskiem ojca, po czym położyła pośrodku pustego stołu w salonie.
Przeszła do łazienki. Napełniła wannę, a potem rozebrała się powoli, starannie układając części garderoby na stojącym obok krześle. Gdy wchodziła do ciepłej, pachnącej lawendą wody, przelotnie rzuciła okiem na swą odbijającą się w lustrze sylwetkę. Miała dwadzieścia siedem lat i figurę osiemnastolatki, była kobietą atrakcyjną, inteligentną, obdarzoną sercem gotowym do wielkiego uczucia. No cóż… Widać nie było jej dane zaznać mężczyzny, miłości i szczęścia macierzyństwa.
Zanurzyła się po szyję. Brzytwa Iwana leżała tuż obok, na krawędzi wanny. Wypolerowana stal lśniła w blasku lampy.
„Chodź”, zdawała się mówić. „Zapewnię ci to, czego nie zaznałaś w dotychczasowym życiu”.
Anna wzięła narzędzie do ręki. Rękojeść była chłodna, w jakiś przedziwny sposób dodawała odwagi. Dotknęła ostrzem nadgarstka. Dziwne, ale nie poczuła niczego szczególnego. Leciutki dotyk zdawał się nie mieć najmniejszego znaczenia.
Nacisnęła mocniej. Skóra ugięła się. Ostrze weszło w głąb ciała na pół milimetra. Pierwsze krople krwi odbijały się od stali jak w lustrze. Nadal nie czuła nic.
Nacisnęła mocniej. Krew popłynęła wąskim strumyczkiem.
Poczuła lekkie pieczenie.
I ciepło.
– Nie – powiedziała.
Gdy strażnik wszedł do celi, zdumienie odebrało mu mowę.
Naprzeciw, niemal na wyciągnięcie ręki, ujrzał Jadwigę Brochwicz stojącą twarzą do drzwi. Miała czerwoną twarz, tym rodzajem czerwieni, która znamionuje ogromne wzburzenie, niemal bliskie apopleksji. Jej szyję oplatało prawe ramię więźnia. Krüger stał tuż za nią, przytulony klatką piersiową do jej pleców. Patrzył wprost na strażnika.
– Nic nie mów, nie krzycz, nie wykonuj żadnych nerwowych ruchów – powiedział. – Rozumiesz? Jedno słowo, a ta kobieta umrze.
Mężczyzna nie powiedział nic, natomiast poruszyła się Jadwiga. Chrząknęła ochryple i szarpnęła się. Krüger wzmocnił nacisk. Tak dobrze znane ciało znieruchomiało.
– Ty również nic nie mów. Nie broń się – szepnął prosto w gorące, czerwone ucho. – Zaraz będzie po wszystkim.
Strażnik wykonał ruch, jakby szykował się do skoku, więc Krüger nie tracił czasu.
– Jej niewiele brakuje – powiedział najspokojniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć. – Ja może nie uniknę kary, ale ty będziesz musiał się mocno tłumaczyć, dlaczego dopuściłeś do śmierci tej panienki.
Klucznik nie wyglądał na człowieka, który nadąża za rozwojem wypadków. Poderwał prawą rękę do szyi i zaczął szarpać za kołnierzyk mundurowej koszuli, jakby w celi nagle zabrakło powietrza.
– Powiem ci, co zrobimy – kontynuował Krüger, odliczając sekundy. Miał świadomość, że dziewczynie nie zostało wiele czasu. Ale przecież nie mógł poluzować chwytu. – Odepniesz klucze i dasz mi do ręki. Wyjmiesz powoli pistolet z kabury i podasz mi go również. Pamiętaj, że ona za chwilę się udusi.
Strażnik medytował chwilę. Krüger miał wrażenie, że próbuje coś wymyślić, znaleźć jakieś wyjście, może usłyszeć na korytarzu kroki zwiastujące nadejście pomocy. Potem jego ramiona nieznacznie opadły. Nie wymyślił ani nie usłyszał niczego.
Zgodnie z poleceniem odpiął klucze od pasa i wyciągnął rękę. Krüger przejął je, po czym, chcąc zachować swobodę ruchu, wrzucił do kieszeni. Chwilę mocowali się wzrokiem. Strażnik powoli sięgnął do kabury i powtórzył gest. Czując w dłoni chłodną stal pistoletu, Krüger niemal na głos westchnął z ulgą. Browning. Dobra, ciężka broń.
Uczynił pierwszy krok.
Pora na drugi.
Na dwie sekundy zacisnął prawe ramię. Jadwiga szarpnęła się, po czym jej ciało zwiotczało. Nie spuszczając wzroku ze strażnika, najstaranniej, jak mógł, zamortyzował upadek dziewczyny.
Podniósł broń na wysokość oczu. Na korytarzu w dalszym ciągu panowała cisza. Krüger nie mógł uwierzyć, że wszystko idzie tak gładko.
– Kto jest w budynku? – zapytał.
– Sześciu więźniów – odparł strażnik.
– Więźniowie mnie nie interesują. Kto z warty?
– W stróżówce dwóch. Przy bramie następnych dwóch.
– To wszystko?
– Tak.
– Jeśli kłamiesz, wrócę po ciebie – powiedział Krüger, po czym wykonał błyskawiczny krok do przodu i rękojeścią pistoletu mocno uderzył strażnika w skroń. Kolejne ciało zaścieliło podłogę, ale tym razem Krüger nie zawracał sobie głowy łagodzeniem skutków upadku.
Ocenił, że zarówno Jadwiga, jak i strażnik będą nieprzytomni przez co najmniej dziesięć minut. Jeżeli w tym czasie nie zdoła wydostać się z budynku, wszczęcie przez któreś z nich alarmu nie będzie miało żadnego znaczenia.
Przeszukał kieszenie strażnika, ale poza zapasowym magazynkiem, który oczywiście zabrał, nie znalazł niczego interesującego. Wyjrzał ostrożnie na korytarz. Pusto.
Szybko zaczął się rozbierać.
Gdy kilka minut później wyszedł z celi, nie różnił się zbytnio od strażnika. Nawet starał się podobnie garbić. Mundur leżał na nim dobrze, buty były o numer za ciasne, ale nie zwracał na to uwagi. Zatrzasnął drzwi celi, przekręcił klucz i zasuwę, po czym wolnym krokiem pokonał korytarz.