Kruger. Tygrys. Tom II. Marcin Ciszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kruger. Tygrys. Tom II - Marcin Ciszewski страница 12
W stróżówce zapanowała cisza, dziwnie kontrastująca z mającym przed chwilą miejsce aktem przemocy. Obaj strażnicy byli nieprzytomni i mieli się nieprędko obudzić. Trzy z pięciu – o ile klucznik nie kłamał – przeszkód w drodze do wolności zostały pokonane. Krüger dyszał ciężko, krzywiąc się z niesmakiem. Do dawnej formy brakowało mu bardzo wiele, zauważył też coś, co go zaniepokoiło; jego upór i konsekwencja w dążeniu do celu nie były takiej jakości jak niegdyś. Nie bardzo wiedział, co zrobić z tym odkryciem, ale fakt pozostawał faktem; zadane strażnikom ciosy, a także posłużenie się Jadwigą jako narzędziem ucieczki nie napawały go dumą.
Odepchnął te refleksje, wymyślając sobie od ostatnich durni. Liczyła się każda sekunda, a jemu zebrało się na wyrzuty sumienia. Pozbawił pistoletu leżącego bliżej strażnika, zamknął drzwi, przekręcił klucz, a następnie wsadził go do kieszeni. Odetchnął kilka razy głęboko, po czym ruszył w stronę masywnych odrzwi dzielących więzienny pawilon od dziedzińca. Nacisnął klamkę i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Cisza. Otworzył wrota na oścież, po czym, zmuszając się do zachowania spokoju, ruszył w stronę bramy. Szedł wolno, choć pragnął puścić się najszybszym biegiem. Czując mimo mrozu krople potu na czole i plecach, przeciął dziedziniec, po czym doszedł do żelaznej kraty. Usłyszał przejeżdżający ulicą samochód. Na zewnątrz życie toczyło się swoim torem.
– Józek, a ty co tu robisz? – dobiegło gdzieś z tyłu.
Odwrócił się. Strażnik pilnujący bramy stał w progu wartowni, trzymając w ręku kanapkę. Krüger pomyślał, że to nawet zabawne: facet w jednej chwili uśmiecha się kpiąco, a w drugiej, zamiast uśmiechu, ma na twarzy maskę baraniego zdumienia. Kanapka, zastygła w połowie drogi do ust, wyglądała świeżo i apetycznie: Krüger poczuł, że jest bardzo głodny.
Browning pojawił się w dłoni właściwie sam.
– Cisza – wyszeptał Krüger, podnosząc broń na wysokość twarzy. Z praktycznego punktu widzenia nie miało to żadnego znaczenia; był w stanie trafić strażnika z biodra ze znacznie większego dystansu, ale wiedział z doświadczenia, że nic tak nie wpływa na zastraszanego człowieka jak widok wylotu lufy broni palnej tuż przed oczyma. Ludzie robią się wtedy nad wyraz rozsądni i skorzy do współpracy. – Ani słowa, to przeżyjesz.
Strażnik niemal niedostrzegalnie skinął głową.
– Kolega w środku?
– Tak – odparł szeptem tamten.
– Cofnij się.
Strażnik posłuchał polecenia.
Rozbrojenie, związanie i zakneblowanie obu cerberów zajęło Krügerowi dwie minuty. Kolejnych pięć poświęcił na odnalezienie w szafie złachanego garnituru i płaszcza z wyjedzonym przez mole kołnierzem oraz przebranie się. Uznał, że mimo wszystko będzie to lepsze niż przejście przez pół miasta w mundurze strażnika.
Przelotny rzut oka w lustro uświadomił mu, że nie potrzebuje na piersiach wielkiej tabliczki z napisem „ZBIEG”. Każdy przeciętnie inteligentny policjant odgadnie to bowiem z jego przestraszonej miny, pokrytych zarostem policzków i postawy zapędzonego w kozi róg zwierzęcia. Odetchnął głęboko, zamknął wartownię na klucz i wyszedł na zewnątrz.
Szybkim krokiem pokonał sto metrów, po czym skręcił w prawo. Budynek więzienia zniknął za rogiem.
Waligóra otarł czoło.
Siedzący naprzeciw niego asystent kryminalny Wassermann pociągnął nosem. Delikatny zapach perfum Anny Kolcowej jeszcze unosił się w powietrzu.
– Słuchaj, Wassermann, znamy się długo, nieprawdaż? – zagaił komisarz. – Wiesz, że na ogół przeczucia mnie nie zawodzą?
Policjant skinął głową. Co racja, to racja. Uważał swego szefa za hipochondrycznego dziwaka, targanego różnymi mniej czy bardziej nieszkodliwymi fobiami i lękami, ale nie odmawiał mu niezwykle czułego policyjnego nosa. A także uporu, jednego z czynników przesądzających o licznych zawodowych sukcesach.
– Jasne, szefie. Trzeba poniuchać, choć dowodów brak?
– To w tobie lubię, Wassermann. Szybko myślisz. Tak, trzeba poniuchać.
– Właściwie nieoficjalnie.
– Lepiej bym tego nie ujął.
– Żeby nie robić zbędnego hałasu.
– Znowu strzeliłeś w środek tarczy.
– Zamieniam się w słuch.
Waligóra uśmiechnął się z satysfakcją. Czuł się naprawdę dobrze. Przeziębienie jakby mijało. Grypa zniknęła za horyzontem. Dzień był pochmurny, ale jasny. Choć, cholera, ten przeklęty katar…
– Była u mnie kobieta – zaczął.
– Widziałem. Piękna. Prawdziwa dama.
– Owszem. Ale też bardzo nieszczęśliwa. Nie będę cię wprowadzał w szczegóły, zobowiązałem się do dyskrecji.
– Skok w bok?
– Ejże, Wassermann, odkąd my zajmujemy się skokami w bok?
– Przepraszam. – Wassermann przybrał stosownie skruszoną minę. – To był żart.
– Niezbyt dobry. Słuchaj i skup się. Pójdziesz do mieszkania pani Anny Kolcowej. – Podał mu karteczkę z zapisanym adresem. – I weźmiesz od niej zdjęcie męża. Potem pogadasz z dozorcą. Dyskretnie. Postraszysz go, że jeśli zacznie kłapać dziobem o tej rozmowie, tak mu zajdziemy za skórę, że ruski miesiąc popamięta.
– O co mam pytać?
– Pamiętasz daty zniknięcia dziewcząt?
– Mam wszystko zapisane.
– Więc weź ze sobą notes i zapytaj, czy w okolicach tych nocy dozorca nie widział pana Kolcowa wychodzącego z domu i wracającego nad ranem. Oczywiście, nie mów, o co chodzi.
Wassermann zdumiał się. Spojrzał bystro na zwierzchnika. Ale Waligóra na razie nie miał zamiaru niczego wyjaśniać.
– Potem pójdziesz tropem tych dziewcząt – kontynuował. – Zacznij od miejsc, gdzie mieszkały, i pytaj sąsiadów, czy nie widzieli Kolcowa. Zważaj na