Kruger. Tygrys. Tom II. Marcin Ciszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kruger. Tygrys. Tom II - Marcin Ciszewski страница 9
– Uciekamy! – krzyknął. – Musisz zebrać wszystkie siły, jakie jeszcze masz.
Ruszyła przed siebie. Złapał ją za rękę i zaczęli przedzierać się przez zagajnik. Brnął przez śnieg, właściwie ciągnąc dziewczynę za sobą. Wypadli z lasku tuż koło sanek. Niemal wrzucił Ewelinę do środka, jednym ruchem zerwał kobyle z pyska worek z obrokiem i odrzucił go precz. Szarpnął za wędzidło, koń zareagował parsknięciem. Zmusił zwierzę do cofnięcia się.
Sanki wyjechały tyłem na drogę.
Kolcow wskoczył na kozioł i złapał lejce. Rzemień chlasnął po wychudzonych bokach. Klacz poderwała się do biegu.
Ryk ochrypłych głosów i tupot wielu nóg przybliżyły się znacznie. Banda, czując krew i dysząc pragnieniem zemsty, nie miała zamiaru rezygnować. Kierowana pierwotnym instynktem łowców ruszyła śladem sań.
Odjechali kilkanaście metrów, gdy huknął pierwszy strzał. Kolcow schylił głowę i spojrzał przez ramię. Piętnaście, może dwadzieścia postaci biegło traktem, kilka następnych wynurzało się z lasu.
Napastnicy mieli towarzyszy, którzy nie zamierzali rezygnować z zemsty. I nagrody.
Zagrzmiała pistoletowa i karabinowa palba. Kolcow usłyszał ponury świst kuli, a potem, jeszcze bliżej, kolejny. Uderzył konia lejcami w zad, zmuszając go do szybszego biegu. Droga, pokryta śniegiem i lodem, była nierówna i zabójczo śliska. Kobyła kilkakrotnie potknęła się, sankami szarpnęło, Ewelina krzyknęła, uderzając mocno barkiem w drewnianą burtę. Zakrawało na cud, że uciekali nadal, że jeszcze żyją, że koń nie upadł, grzebiąc jakąkolwiek nadzieję.
Kolcow wyszarpnął spod kożucha drugi rewolwer i odwrócił się.
– Na podłogę! – krzyknął. – Głowa jak najniżej!
Nie sprawdzając, czy dziewczyna wykonała polecenie, wyciągnął broń przed siebie. Nie mogło być mowy o celowaniu, sankami szarpało na wszystkie strony, podskoki i kołysanie uniemożliwiały nawet porządne unieruchomienie broni. Skierował lufę w stronę ciemnej, poruszającej się, błyskającej ognikami wystrzałów masy i nacisnął spust.
Siedem kul opuściło bębenek jedna po drugiej.
Przeleciały krótki dystans dzielący sanki od pogoni; trzy odnalazły cel. Ryk bólu i zaskoczenia targnął powietrzem z siłą nie mniejszą od huku wystrzałów. Trafieni runęli w śnieg; również reszta bandy padła na ziemię, starając się skryć przed ostrzałem. Nim napastnicy podnieśli się i kontynuowali pościg, sanki oddaliły się o kolejne trzydzieści metrów i zniknęły w ciemności.
Gmach komendy policji sprawiał ponure wrażenie. Gładkie kamienne mury i jakaś nieuchwytna atmosfera nieszczęścia, przemocy i zbrodni wydały się Annie Kolcowej dobrze pasować nie tylko do tego miejsca, ale również do jej nastroju. Nie wzruszało jej to. Gdy teraz, po kilku godzinach od wyjścia z wanny i opatrzeniu rany nadgarstka, pomyślała o motywach swego czynu, czuła tylko wstyd. Owszem, Iwan wyjechał bez słowa wyjaśnienia, owszem, czuła się samotna i opuszczona, a w jej życiu dominowały nuda i pustka. Już jakiś czas temu zaczęła dopuszczać do siebie myśl, że więcej nie ujrzy męża. Kiedyś ją to przerażało, ale teraz, po otrzymaniu listu, gdy wszystko stało się jasne? Czy nie można odczytać jego kroku jako szansy na nowe życie? Była młoda, silna i mądra. Miała kochających rodziców. Czy nie stanowiło to wystarczającego kapitału na przyszłość? Czy musi być zależna od męża? Czy wcześniej czuła się szczęśliwa?
I w końcu: czy wiara, którą wyznawała, nie piętnuje samobójców?
Anna Kolcowa weszła po schodach i pchnęła drzwi wejściowe. Stojący w niewielkim holu funkcjonariusz obrzucił ją ciekawym spojrzeniem.
– Szanowna pani do kogo? – zapytał.
Anna zawahała się. Pytanie w gruncie rzeczy zaskoczyło ją. Nie miała żadnego pomysłu, jak załatwić sprawę, z którą przyszła. Nie była nawet pewna, czy w ogóle powinna tu przychodzić.
– Ja… – zawahała się – w sprawie tych zaginionych dziewcząt…
Policjant spojrzał na nią z nieco większym zainteresowaniem.
– Pani jest świadkiem?
– Słucham…? Świadkiem? Nie, raczej nie.
– A więc? W jakiej sprawie?
Annę nagle ogarnęła złość. Nie po to odłożyła najważniejszą decyzję w dotychczasowym życiu, przez cały ranek mocowała się z myślami, a potem pół godziny brnęła przez wzmagającą się z każdym kwadransem zadymkę, by teraz zrezygnować przy pierwszej przeszkodzie.
– Chcę rozmawiać z policjantem, który zajmuje się sprawą tych zaginionych dziewcząt. Bo przecież policja ich szuka, prawda?
– Pani wie, gdzie one są?
– Proszę pana – Anna nawet nie zdawała sobie sprawy, że niemal krzyczy – czy pan się zajmuje tą sprawą? W holu wejściowym?
Policjant nieco się zmieszał.
– Nie – odparł. – Z tym to najlepiej do komisarza Waligóry.
– No to niech pan prowadzi – powiedziała Anna. Jej zdenerwowanie nie zmalało, ale starała się mówić spokojniej.
– Jak? Do komisarza? Tak bez zapowiedzi?
– Albo pan powie, który pokój. Sama trafię.
Policjant raz jeszcze przyjrzał się Annie. Wariatka? Czy rzeczywiście coś wie? Wzruszył ramionami. W razie gdyby okazało się to pierwsze, komisarz nieźle natrze mu uszu. Ale gdyby prawdziwa okazała się druga wersja, a on nie doprowadziłby ważnego świadka…
– Pani pójdzie za mną.
Ruszył przed siebie. Obcasy bucików Anny stukały ostro w dudniącej akustyce korytarza. W milczeniu wspięli się na piętro. Obszerny hol był nawet większy niż na parterze. Policjant podszedł do drzwi znajdujących się po prawej stronie.
Zapukał, po czym, nie czekając na odpowiedź, wszedł do pokoju. Po pół minucie był z powrotem.
– Komisarz czeka na panią. Lepiej, żeby to było coś ważnego.
Anna Kolcowa ostatniej uwagi nawet nie usłyszała. Nadal nie mogąc pozbyć się uczucia rozpaczliwego wahania, przestąpiła próg. Drzwi zatrzasnęły się za nią.
Siedzący za biurkiem mężczyzna był w średnim wieku i wzbudzał zaufanie. Podziel się ze mną tym, co wiesz, mówiły jego oczy, a wspólnie zastanowimy się, co z tym zrobić.
Jakby wbrew tej zachęcie jej dotychczasowa, i tak niewielka pewność siebie opuściła ją zupełnie.
Gospodarz gabinetu