Upał. Marcin Ciszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 10
Szef pirotechników skinął głową. Nie czekając, aż trzech mężczyzn skryje się za samochodem, spojrzał ponownie na terrorystę.
– Zapytaj go, czy jest drugi detonator – rzucił w kierunku rudej.
Kobieta spojrzała na Olbrychta z uwagą, jakby rozważając konieczność zaprotestowania przeciwko zwracaniu się do niej per „ty”, na dodatek w dość obcesowej formie. Najpewniej jednak uznała, że nie czas na to. Ponownie krzyknęła w stronę terrorysty. I po chwili znowu uzyskała odpowiedź.
– Mówi, że nie.
– Niech odłoży detonator. Niech go puści.
Mężczyzna wykonał polecenie. Stalowa tuleja zakończona przyciskiem znalazła się dziesięć centymetrów od dłoni. Poskręcany niebieski kabel wychodził z zaślepionej części rurki i niknął w rękawie płaszcza.
– Niech klęknie i zdejmie płaszcz. Powoli.
Wahanie Pakistańczyka trwało kilkanaście sekund. Potem niezgrabnie podparł się rękoma, wyprostował tułów i podciągnął nogi. Ciężar ciała spoczywał na palcach stóp i kolanach. Sennym, powolnym ruchem mężczyzna rozpiął płaszcz, po czym oswobodził ręce z rękawów.
Olbrycht wstrzymał na moment oddech.
Na brzuchu mężczyzny od pasa aż do mostka w równych kilkucentymetrowych odstępach tkwiły podłużne, płasko przylegające do ciała ładunki wybuchowe. Miały owalny przekrój i były owinięte plastikową folią. Trzy, umieszczone centralnie, liczyły co najmniej pięćdziesiąt centymetrów długości. Cztery pozostałe, znajdujące się pod pachami, były krótsze mniej więcej o jedną trzecią. Nawet z tej odległości Olbrycht dostrzegał błyszczące łebki zapalników wystających z ładunków. Z każdego wychodził cienki niebieski przewód, łącząc się z pozostałymi w skręconą w warkocz wiązkę, biegnącą wprost do leżącego na chodniku detonatora.
– Siedem kilo – mruknął Kędzior. – Ani grama więcej.
– Możliwe – powiedział Olbrycht. – Plastik?
– A gdzie tam. Pentryt – odparł Kędzior tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Pójdę.
– Nigdzie nie pójdziesz. Wyślemy robota.
Kędzior wzruszył ramionami. Był przekonany, że to, co ma zrobić maszyna, on sam wykona lepiej i szybciej. Ale szef czasami bywał nieznośnie pryncypialny. A zresztą… upał doskwierał, a pirotechniczny kombinezon nie należał do wymarzonych strojów plażowych.
– Dawajcie robota – warknął Olbrycht do mikrofonu. – Biegiem.
W jednym z wozów pirotechników uchyliły się tylne drzwi, rampa pomału opadła na chodnik. Po chwili zaczął z niej zjeżdżać niewielki, kanciasty i niezgrabny pojazd na gąsienicach.
Pomimo dość niepozornego wyglądu było to technicznie zaawansowane urządzenie mające w swoim repertuarze naprawdę wszechstronny katalog możliwości. Olbrycht twierdził, że system ten w ciągu ostatniego roku uratował życie przynajmniej kilku jego ludziom.
Teraz pomału pełzł w stronę celu, po czym prowadzony pewną ręką technika podjechał do klęczącego bez ruchu terrorysty. Elektryczny silnik pracował bezgłośnie, toteż przez długą minutę nad otoczeniem dominował gwar porannej Warszawy.
Technik, wysoki mężczyzna o pociągłej twarzy, wolnym krokiem podszedł do Olbrychta. Z uwagą wpatrywał się w zawieszony na szyi przenośny pulpit sterowniczy zaopatrzony w sporych rozmiarów ekran, głośnik i mikrofon, a także kilka gałek przypominających joysticki.
Powolny wydanemu przez mężczyznę poleceniu robot wysunął do przodu zamocowany na wysięgniku czujnik spektrometryczny. Olbrycht zawsze miał wrażenie, że czynność ta przypomina obwąchiwanie kości przez psa. Ramię z czujnikiem podjechało do pasa z materiałem wybuchowym. Przez chwilę spoczywało w bezruchu, jakby przyglądając się szarawym kształtom, po czym się cofnęło.
– Pentryt – mruknął technik
– Mówiłem – uśmiechnął się Kędzior.
W jego głosie nie było nawet cienia satysfakcji. Zwykłe stwierdzenie faktu.
Zwykły dzień.
Zwykły terrorysta.
Zwykły materiał wybuchowy.
– Mówiłeś – odmruknął Olbrycht. – Zbliżenie na ładunek. Chcę zobaczyć zapalniki.
Technik manipulował gałkami. Robot przesunął się nieco, umieszczona z boku korpusu kamera przez chwilę manewrowała, po czym skupiła swe nieruchome oko na górnej części ładunków wybuchowych. Olbrycht z uwagą patrzył w ekran. Owinięte folią owalne kształty, zakończone metalowymi cylindrami, z których odchodził cienki niebieski przewód, były teraz doskonale widoczne.
– Możliwe, że facet nie kłamie. Nie widzę drugiego detonatora.
– Amatorszczyzna. – Kędzior zajrzał Olbrychtowi przez ramię i przelotnie rzucił okiem na obraz. – Facetowi nie wybucha, nie ma zapasowego detonatora, chce współpracować. Założę się, że w spodniach ma pełno czegoś, czego na pewno nie chcielibyśmy oglądać.
– Przestań. Dobrze, że chce współpracować. Inaczej trzeba by go zastrzelić, a nie widzę tu nikogo, kto podjąłby taką decyzję.
Rudowłosa oderwała wzrok od ekranu i spojrzała na Olbrychta z zainteresowaniem, ale nie udało jej się jednoznacznie stwierdzić, czy przedmiot jej obserwacji żartuje, czy mówi poważnie.
– Proszę mu powiedzieć, żeby zdjął ładunek. Niech sięgnie do tyłu, rozepnie rzepy i opuści pas na ziemię. Pomalutku.
Kobieta wypowiedziała kilka krótkich zdań. Pakistańczyk początkowo nie zareagował, kręcąc głową i mamrocząc pod nosem. Kiedy już zdawało się, że nic z tego nie będzie i Olbrycht zupełnie serio zaczął się zastanawiać, co dalej zrobić – doskonale wiedział, że rozbrajanie bomby na żywym terroryście niesie ze sobą niemal tyle samo komplikacji co zastrzelenie go – facet poruszył się, sięgnął rękoma do tyłu i zaczął manipulować przy zaczepie.
Olbrycht złapał się na tym, że zaczyna mu brakować tchu. Po prostu przestał oddychać.
Coś trzasnęło cicho i końce szerokiego płóciennego pasa opadły na ziemię. Zamachowiec uniósł ręce do góry i płynnym ruchem zdjął z siebie pas, po czym położył go na chodniku.
– Dobrze. – Olbrycht wciągnął mocno powietrze, po czym wypuścił je z głośnym świstem. Miał wrażenie, że przebywa w saunie. – Bardzo dobrze. Niech wstanie i cofnie się.
Pakistańczyk wykonał polecenie. Teraz od bomby dzieliło go co najmniej dwa metry.
– Możecie go wziąć.
Stojący obok Goździk rzucił do mikrofonu krótkie polecenie.