Upał. Marcin Ciszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 9
Olbrycht wyjął z torby lornetkę i zaczął przyglądać się niedoszłemu samobójcy. Chwilę trwało nerwowe, przetykane nieodległym warszawskim hałasem milczenie.
– Trzyma w ręku detonator – mruknął w końcu. – Widzę przycisk.
– Palec na nim? – zapytał Kędzior.
– Nie.
– Mamy szansę.
Tyszkiewicz wiedział, o co chodzi. Niektóre detonatory skonstruowane są w ten sposób, że wybuch inicjowany jest w momencie puszczenia, a nie naciśnięcia przycisku. Zapobiega to sytuacjom, gdy przed uruchomieniem detonatora policja zabija zamachowca i do eksplozji nie dochodzi.
– Czy ktoś próbował się z nim porozumieć? – Olbrycht oderwał na chwilę wzrok od szkieł i spojrzał w niebo.
Ani jedna chmura nie mąciła radości zwycięskiego dla polskiego futbolu poranka. Temperatura powietrza wyczuwalnie rosła, nie tylko za sprawą emocji.
Dwaj policjanci z prewencji pokręcili głowami.
– Jak przyszliśmy, on klęczał i coś krzyczał. Nie po naszemu – powiedział ten, który mówił poprzednio. Był wyższy i starszy stopniem. – Jak wyciągnęliśmy broń, sam się położył.
– Mówił coś?
– Mamrotał pod nosem. Niezrozumiale.
– Ma w ręku detonator – powiedział Olbrycht, jakby nie słysząc dotychczasowej wymiany zdań. – Naciskał go?
– Nie. – Policjant podrapał się nerwowo po brodzie. – Przy nas nie.
Olbrycht spojrzał przez ramię. Kędzior przyglądał się zamachowcowi.
– Wygląda na Araba – powiedział obojętnie.
Od wbijania wzroku w leżącego bez ruchu w słońcu mężczyznę Jakubowi zaczęły łzawić oczy. A może był to pot spływający z czoła.
– Raczej Pakistańczyka lub Irańczyka – dobiegł zza pleców kobiecy głos.
Tyszkiewicz odwrócił się.
Nie dalej niż o kilka kroków stała dwójka ludzi, mężczyzna i kobieta. Mężczyzna wyglądał na pięćdziesiąt lat, był siwy i miał twarz znamionującą inteligencję i upór. Jakub go znał: pułkownik Tomasz Kozera był szefem Centrum Antyterrorystycznego Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jego przybycie nie zwiastowało niczego dobrego.
Tuż obok niego stała rudowłosa młoda kobieta, która z kamiennym wyrazem twarzy przyglądała się leżącemu na chodniku terroryście. Sprawiała wrażenie, jakby jej uwadze nic nie mogło umknąć. Natura obdarzyła ją niewielkim, zgrabnym nosem, pełnymi ustami, nieskazitelną, lekko piegowatą cerą i tym rodzajem figury, która stanowi przedmiot marzeń większości facetów. Była ubrana w stonowany żakiet i spódnicę do kolan.
– Co się stało, że zdecydował się pan wychylić nos z biura? – zapytał Jakub.
Uśmieszek na twarzy Kozery przygasł nieco. Być może poniewczasie zdał sobie sprawę, że powinien zaatakować pierwszy. Tymczasem naraził się na uwagę wypowiedzianą w obecności rudowłosej piękności, która najprawdopodobniej była jego podwładną. A niczego tak nie znosił jak uszczerbku na autorytecie. Tyszkiewicz wiedział coś niecoś o jego charakterze, stąd sposób powitania.
– To próba zamachu terrorystycznego. Nasze kompetencje – powiedział przybysz. Mimo wysiłków nie udało mu się uniknąć pewnej irytacji w głosie.
Jakub kątem oka zauważył, że Krzeptowski unosi wyżej głowę. Stary numer: zaprawiony w różnego rodzaju potyczkach i bitwach zakopiański góral, kiedy naprawdę chciał zrobić na kimś wrażenie, prostował przygarbione lekko ramiona i wydymał pierś. Efekt zwykle był natychmiastowy: mało kto miał w sobie dość ikry, by energicznie polemizować w obecności mierzącego sto dziewięćdziesiąt sześć centymetrów wzrostu nadkomisarza Stanisława Krzeptowskiego.
Również w tym wypadku metoda okazała się skuteczna. Kozera przybladł nieco.
– Tłumaczyłem już parokrotnie: jesteście jednostką koordynacyjną. – Jakub otarł ze znużeniem czoło. Wiedział, że facet również go nie znosi i że to niczego nie zmienia. Obaj tracili czas. – W tej chwili najważniejsze jest rozbrojenie terrorysty. Prosiłbym, abyście cofnęli się za linię strefy.
Nim Kozera zdążył zareagować, kobieta krzyknęła coś. Krótkie, szybko wypowiedziane zdanie, śpiewne i gardłowe. Jakub nie umiałby go powtórzyć, nie umiałby nawet określić, z ilu wyrazów się składało. Nigdy takiego języka nie słyszał.
Już miał ponowić prośbę (tym razem znacznie ostrzejszym tonem), gdy leżący na chodniku mężczyzna odkrzyknął. Fraza także była krótka i brzmiała bardzo podobnie do zdania wypowiedzianego przez rudowłosą towarzyszkę Kozery.
Kobieta ponownie krzyknęła. Tym razem były to dwa zdania. Może trzy.
– To Pakistańczyk – powiedziała, odwracając się do skonsternowanej grupki wysokich rangą przedstawicieli sił prawa i porządku. Zdawała się nie dostrzegać wrażenia, jakie na nich wywarła.
Kozera uśmiechnął się złośliwie. Jego firma zaczęła zyskiwać punkty znacznie szybciej, niż myślał.
– Powiedziałam, że chcemy mu pomóc. I żeby na razie się nie ruszał.
– Pakistańczyk? – zapytał Jakub. Był zestresowany i najpewniej nie znajdował się w szczytowej formie intelektualnej; mimo to fakty w zasadzie same składały się w całość.
– Tak. Posługuje się językiem urdu.
Olbrycht skinął głową.
– Mnie jest obojętne, po jakiemu mówi. Chcę wiedzieć, czy będzie współpracował.
– Współpracował? – Kobieta spojrzała uważnie na szefa pirotechników.
– Nie rozbroję bomby na nim. Muszę ją zdjąć.
Współpracowniczka Kozery krzyknęła ponownie. Tym razem milczenie terrorysty przeciągnęło się ponad minutę. W końcu odpowiedział krótkim warknięciem.
– Powiedział, że tak.
– Dobrze. – Olbrycht rozejrzał się, po czym wbił wzrok w swoich szefów. Kozery nie dostrzegał. – Snajper musi mieć go na muszce. Jeżeli facet położy palec na przycisku detonatora, ma dostać kulę w łeb.
Nim Tyszkiewicz zdążył choćby skinąć głową, Goździk połączył się z jednym ze swoich ludzi. Przyciszonym głosem przekazał krótkie, jednozdaniowe polecenie. Tyszkiewicz miał nieodparte wrażenie, że wszyscy, łącznie z nim samym, działają na wariackich papierach.