Upał. Marcin Ciszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 11
– Możecie jechać – Goździk usłyszał w słuchawce głos Tyszkiewicza. Podinspektor był skryty za saperską ciężarówką, ale uważnie obserwował bieg wydarzeń. – Faceta do Raju na krzesło. Niech siedzi i czeka.
– Jeśli chodzi o mnie, możecie jechać w cholerę wszyscy – powiedział Olbrycht. – Do niczego nie jesteście potrzebni.
Tyszkiewicz zastanawiał się bardzo krótko. Olbrycht miał rację. Rozbrajanie leżącego na chodniku materiału wybuchowego to robota wyłącznie dla specjalistów. Im mniej gapiów, tym lepiej.
– Poradzisz sobie? – zapytał jeszcze. Dla formalności.
– Już was nie ma.
Tyszkiewicz spojrzał na Krzeptowskiego. Ten przekrzywił głowę.
– Jedziemy – zdecydował Jakub.
Kozera się zawahał. Zamachowiec siedział już w policyjnym samochodzie, który w asyście kilku innych terenówek po brzegi wypchanych antyterrorystami właśnie ruszał w stronę Rakowieckiej. Szef CAT-u zdawał więc sobie sprawę z tego, że nie zdoła wydrzeć jeńca z łap Tyszkiewicza. A chciał zachować choć minimalny wpływ na dalszy rozwój wydarzeń.
– Kapitan Potocka jest jedynym w Polsce wykwalifikowanym specjalistą w zakresie przesłuchań terrorystów – powiedział nieoczekiwanie łagodnym tonem, machnąwszy nieznacznie ręką w stronę zmierzającej ku nim rudowłosej kobiety. – Przeszkolonym przez Amerykanów. Na pewno może pomóc.
Jakub już miał zaprotestować i gdy się później nad tym zastanawiał, nie mógł sobie uświadomić, czemu tego nie zrobił. Może przyczyną była myśl, że mimo wszystko nie warto zadzierać z Kozerą; o jego koneksjach politycznych krążyły w branży legendy. Być może Jakub uświadomił sobie, że wsparcie po prostu się przyda; zwłaszcza że odpowiedzialność rozłoży się na większą liczbę osób – a to jest zawsze korzystne, kiedy coś pójdzie nie tak.
A może przyczynił się do tego uśmiech rudowłosej, który sprawiał wrażenie (zupełnie słusznie, jak się później okazało), jakby przeznaczony był wyłącznie dla Jakuba.
– Dobrze – odparł Tyszkiewicz lekko i ruszył w stronę samochodu. – Może pani jechać z nami.
7
Komisarz Janusz Olbrycht nie uważał sytuacji za opanowaną. W żadnym stopniu.
To, że w miarę gładko udało się rozbroić terrorystę (co było raczej nietypowe, ale śledztwo w tej sprawie należało już, całe szczęście, do Tyszkiewicza), stanowiło zaledwie połowę sukcesu. Fakt, że ładunek wybuchowy w dalszym ciągu spoczywał na chodniku w jednym z najbardziej ruchliwych miejsc Warszawy, oznaczał ni mniej, ni więcej, tylko że niebezpieczeństwo nadal istniało.
– Pójdę – powiedział Kędzior i założył hełm. – Nie będziemy tu stać do wieczora.
– Na razie nigdzie nie pójdziesz – zaprotestował Olbrycht. Z Kędziorem była zawsze ciężka rozmowa. – Robot…
– Szkoda sprzętu za milion, nie?
Szyba hełmu nie była zbyt transparentna, gdy się na nią patrzyło z zewnątrz, więc Olbrycht mógł się tylko domyślać, że Kędzior uśmiechnął się krzywo. Zawsze się krzywo uśmiechał, gdy był pewny swego.
– Idę.
– Dobra. Tylko uważaj. – Olbrycht westchnął, po czym odwrócił się do technika. – Ściągaj robota.
Człowiek i maszyna minęli się mniej więcej w połowie drogi. Kędzior szedł niespiesznie, uważnie wpatrując się w leżący na ziemi ładunek. Nie czuł ciężaru kombinezonu. Nie czuł obezwładniającego gorąca. Był całkowicie pochłonięty analizą sytuacji.
Siedem podłużnych lasek materiału wybuchowego.
Siedem zapalników.
Poskręcany kabel biegnący od każdego z nich do detonatora.
Detonator.
Ukląkł może pół metra przed bombą. Przez dłuższą chwilę po prostu obserwował.
– Klasyczny pas szahida – mruknął do wbudowanego w hełm mikrofonu. Specjalny system łączności pozwalał na komunikację radiową pomiędzy członkami zespołu pirotechnicznego mimo zakłóceń wytwarzanych przez stojącą nieopodal ciężarówkę. – Mówiłem, siedem kilo pentrytu. Detonator naciskowy w stalowej rurce. W środku na pewno zapalnik, transformator i bateryjka.
– Sprawdź, czy na pewno nie ma drugiego detonatora. Upewnij się – zabrzmiał w słuchawkach głos Olbrychta.
– Nie widzę.
– Sprawdź.
Kędzior wiedział, że to należy do procedury, choć w tym przypadku uważał wykonanie polecenia za stratę czasu. Intuicja, w jego wypadku nieodłączna patronka sukcesów, mówiła mu, że żadnego zapasowego detonatora nie ma.
Ale wyjął z kieszeni x-foxa, przenośne urządzenie rentgenowskie, będące w stanie prześwietlić nawet najlepiej opancerzony przedmiot. Tym razem o opancerzeniu nie było mowy: promienie przeniknęły przez folię i kryształki pentrytu, jakby niczego nie spotykały na swej drodze.
– Detonatora brak – powiedział Kędzior.
W głosie: drugi dzisiaj brak satysfakcji. W ruchach: nacechowana pewnością gracja zawodowca.
– Dobra. – Olbrychtowi pomimo wieloletniego doświadczenia rozkaz, który miał wydać za chwilę, zawsze przychodził z trudem. – Odetnij detonator.
Kędzior wyjął z kieszeni obcęgi i zdecydowanym ruchem przeciął wiązkę kabli, mniej więcej pięć centymetrów od miejsca, w którym zagłębiały się w stalowej rurce.
Zdumiewające, ale po tej operacji zarówno Dworzec Centralny, hotel Marriott, jak i sam Kędzior pozostali w nienaruszonym stanie. Warszawa bez żadnych przeszkód (wyjąwszy monstrualne kłopoty komunikacyjne) mogła tętnić stołecznym życiem, dyszeć z gorąca i cieszyć się wczorajszym sukcesem piłkarzy.
– Odcięty. – Kędzior nie czuł potu spływającego po twarzy. Nawet gdyby czuł, z pewnością zwaliłby winę na upał. Nie odwracając się, położył detonator na chodniku, pół metra za sobą. – Wyjmuję zapalniki.
Powoli wyciągnął rękę w stronę umieszczonego najbardziej z lewej strony ładunku. Ostrożnie chwycił za srebrzysty koniec niewielkiego cylindra. Pociągnął. Stalowa rurka, gruba może na dwa centymetry, z niewielkim oporem poddała