Upał. Marcin Ciszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 17
…zwierzęcy, pierwotny ryk, z głębi trzewi i najciemniejszych odmętów udręczonej duszy. Jęk protestu, wściekłości, obrzydzenia i strachu.
Potocka wykrzywiła wargi w uśmiechu.
Po prostu stała i uśmiechała się, patrząc wprost w ziejące nienawiścią oczy. Zdaniem Jakuba, mogłaby równie dobrze zacząć strzelać z ciężkiego karabinu maszynowego, efekt byłby podobny. Nikt ze zgromadzonych w pokojach sąsiadujących z salą przesłuchań kobiet i mężczyzn, ludzi bez wyjątku z dużym doświadczeniem i odpowiednio przeszkolonych, nigdy przedtem nie widział czegoś podobnego. Atrakcyjna, prowokacyjnie ubrana kobieta bez mrugnięcia okiem bije skrępowanego więźnia, po czym uśmiecha się, i to takim uśmiechem, od którego znacznie żywiej biją męskie serca.
Nim ktokolwiek zdążył wypowiedzieć słowo komentarza, Potocka ponownie zrobiła krok; lewa noga poszła do przodu, prawa część tułowia odchyliła się w tył, dłoń zacisnęła w pięść, na palcach zalśniły pierścienie (Jakub dopiero teraz je zauważył; zaczął się całkowicie bezsensownie zastanawiać, czy wcześniej po prostu je przeoczył, czy kapitan Potocka nosiła je w torebce, na okazje takie jak ta), po czym ramię wyprysnęło do przodu z energią startującego odrzutowca…
Głowa zamachowca poleciała do tyłu, wydając przy tym złowróżbny trzask. Odbiła się i pomknęła z powrotem, aż podbródek uderzył o mostek. Dopiero wtedy zareagowały mięśnie, starając się ustabilizować ruch. Zmętniały na kilka sekund wzrok odzyskał ostrość, usta, nie zważając na zalewającą je krew, przemówiły.
– Suko! Nieczysta, podła suko!
– A więc jednak mówisz. – Potocka uśmiechnęła się, spojrzała na pierścienie, jakby szukając śladów uszkodzeń, po czym podniosła wzrok.
Cofnęła się na swoje miejsce i usiadła, zakładając nogę na nogę. Spódniczka podjechała niemal do samej góry. Nosek prawego buta zaczął kiwać się w górę i w dół. Mężczyzna nie bardzo mógł się zdecydować, na którym punkcie ciała przesłuchującej skoncentrować wzrok. W końcu wyraźnym wysiłkiem woli zaczął wpatrywać się we własne kolana.
– Masz całkiem przyjemny głos.
– Suka!
– Musisz oddychać przez usta. Przynajmniej na razie. Możliwe, że masz złamaną przegrodę nosową.
Mężczyzna podniósł głowę, po czym rozejrzał się, jakby widział pomieszczenie po raz pierwszy; zważywszy na stan, w którym się poprzednio znajdował, nie było to wykluczone. Jego pokrwawiona i pobladła twarz odbijała się od luster, ginąc w nieskończoności powtórzeń.
– Posłuchaj mnie uważnie. – Potocka poprawiła się na krześle, zapaliła następnego papierosa, po czym nieco nachyliła się ku więźniowi. Poły marynarki rozeszły się na boki, ukazując koronkowe ramiączko stanika. – Mnie się w ogóle nie spieszy. Wiem, jesteś twardy, ale ja bardzo lubię twardych. Rozbieram ich kawałek po kawałku. Mojego szefa nie obchodzi, co z tobą zrobię, chce tylko, żebyś mówił. Mnie jest na rękę, że nie chcesz mówić, bo będę mogła się z tobą pobawić. Mam dużo czasu i dużo różnych pomysłów. Nie martw się tym, że cię uderzyłam; wkrótce będziesz się modlił, żebym ograniczyła się tylko do bicia.
Cisza. Ciężki oddech mężczyzny.
– Kurwa – stęknął Tyszkiewicz. – Nie wierzę.
– Ja też nie. – Krzeptowski wpatrywał się w szybę z całą uwagą, jakby starając się ocenić, czy to, co widzi, dzieje się naprawdę. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że jednak tak, bo nachylił się do Jakuba i szepnął: – Dzwoń do Kozery, żeby ją zabierał. Niech zjeżdża do diabła. Będą tylko kłopoty.
Jakub myślał intensywnie.
– My też kiedyś…
– Nie mówię o metodach. Pieprzyć metody. – Krzeptowski skrzywił się. Owszem, mieli z Jakubem na sumieniu coś niecoś; Krzeptowskiemu nie spędzało to snu z powiek. – Masz problem z tą laską. Z różnych punktów widzenia.
– Co… – Tyszkiewicz podniósł wzrok. – Zwariowałeś?
– Nie. – Krzeptowski był wręcz uroczyście poważny. – Ani ty, ani Helena nie potrzebujecie kłopotów. Zwłaszcza teraz. Dzwoń.
Jakub miał zamiar odpowiedzieć i może dobrze, że tego nie zrobił. Nie zrobił, bo nie zdążył.
W tym właśnie momencie przemówił bowiem więzień.
– Nazywam się Mahmud Saleh.
Wszyscy zgromadzeni w pomieszczeniu drgnęli. Tłumacz przełożył słowa szybko, ale reakcja dotyczyła raczej głosu mężczyzny: ochrypłego, pełnego złości, pogardy i nienawiści. Facet wbijał wzrok w kapitan Potocką. Jakub nigdy nie widział takich oczu: zimnych, a jednocześnie płonących; szalonych. Nieludzkich.
Oczu szahida.
Na Potockiej nie robiło to wrażenia.
– Mahmud Saleh – powtórzyła. Ironicznie. Z niedowierzaniem. Niemal z kpiną. – Ładne imię jak na pastucha.
Zamachowiec drgnął ponownie. Jego reakcja była bardziej stonowana niż poprzednio, zakrwawiona twarz wykrzywiła się w znacznie mniej dynamicznym grymasie, jednak mimo wszystko nie dało się nazwać jego stanu inaczej jak wściekłością; panowanie nad sobą nie należało do najmocniejszych stron piwnookiego więźnia przedstawiającego się jako Mahmud Saleh.
– Nazywam się Mahmud Saleh. Jestem wykształconym człowiekiem.
– Mówi prawdę – powiedział szybko technik obsługujący ekran podsumowujący odczyty wariografu.
Ułamek sekundy później to dwuwyrazowe zdanie usłyszała w małej, niewidocznej pod włosami słuchawce kapitan Katarzyna Maria Potocka. Na jej twarzy nie drgnął nawet jeden mięsień. Nadal wpatrywała się w biegnącą ku górze smużkę papierosowego dymu.
– Wykształconym? – zapytała. Gdy człowiek słyszy kogoś mówiącego w obcym języku, ciężko jest trafnie odgadnąć intonację i zabarwienie emocjonalne. Ale Tyszkiewicz był gotów się założyć, że pytanie zabrzmiało kpiąco, wręcz obraźliwie. – To pastuchy się kształcą?
Dłonie mężczyzny zacisnęły się na poręczach fotela. Ukryte pod skórą żyły wypełzły na wierzch niczym żyjące stworzenia. Dumnie podrzucił głowę.
– Skończyłem medresę – powiedział chrapliwie. Niemal całkowicie odzyskał spokój. Krew kapała na kolana, a potem na podłogę. Nie zwracał na to uwagi. – Wiem więcej o życiu niż ty.
– Prawda. – W głosie technika brzmiała satysfakcja z dobrze