Upał. Marcin Ciszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 20
– Nie sądzę, żeby chcieli mi powiedzieć…
– Masz się dowiedzieć wszystkiego. A zwłaszcza tego, czego nie będzie w sprawozdaniu. Umiesz przecież. Sam cię wyszkoliłem.
Znowu satysfakcja. Poczucie wyższości. I może pogarda.
– Postaram się.
– Dobrze. Czekam na ciebie wieczorem.
Katarzyna Maria Potocka zamknęła oczy. Zobaczyła gustownie urządzoną sypialnię i zmierzwioną pościel, leżącego na łóżku mężczyznę z wyraźną nadwagą, oddychającego szybko i łapczywie, uśmiechającego się w poczuciu spełnienia.
– Nie wiem, czy dam radę. Tu się zapowiada… – Za wszelką cenę starała się nadać swemu głosowi obojętne, profesjonalne brzmienie.
Ale Kozera zwracał uwagę wyłącznie na treść komunikatu. I najwyraźniej nie miał zamiaru wysłuchiwać żadnych wykrętów.
– Masz przyjść. Najpóźniej o ósmej – powiedział lodowatym tonem. Po czym się rozłączył.
Potocka spoglądała z niedowierzaniem na wyświetlacz komórki. To nie mogła być prawda. To film, który się kiedyś skończy, karykatura jej życia przedstawiona w krzywym zwierciadle ruchomych obrazów.
Drżącą dłonią wsunęła telefon do kieszonki żakietu. Spojrzała na zegarek.
Saleh był przesłuchiwany przez pracowników Tyszkiewicza już od piętnastu minut.
Gdy zabrzmiało jej w głowie nazwisko Tyszkiewicza, poczuła ciepło. Po raz pierwszy poczuła je rano, przy pierwszym spotkaniu. Za drugim razem niedawno, kiedy stał obok niej w pomieszczeniu przesłuchań. I teraz znowu. Jeszcze mocniejsze.
Mężczyzna sprawiający wrażenie kompletnie niepasującego do instytucji, w której pracował, do jej życia i wyobrażenia o mężczyznach.
Poczuła, że dostała pierwszy raz w życiu wyraźny znak, że nie musi być tak jak dotychczas. Że nie musi cały czas ulegać. Teraz obok słodkiego ciepła pojawiła się też nadzieja.
I z niej można było czerpać siłę.
Wyszła z toalety, mając nadzieję, że potrafi zachować wystarczająco obojętny wyraz twarzy.
Stukot obcasów brzmiał ostro w wyludnionym korytarzu.
17
Mężczyzna był niewysoki – dużo niższy od swego rozmówcy – ale silnie i proporcjonalnie zbudowany. Stanowił wyobrażenie stereotypu współczesnego bandziora: muskuły, przystrzyżona do skóry fryzura i wypisane na twarzy okrucieństwo połączone z mocno ograniczoną lotnością umysłu.
Gdy strażnik wprowadził go do pokoju widzeń znajdującego się na parterze aresztu na Rakowieckiej, bez słowa usiadł na krześle i zaczął przyglądać się ścianie znajdującej się naprzeciwko drzwi. Sprawiał wrażenie kompletnie niezainteresowanego potencjalnymi tematami rozmowy.
Krzeptowski taksował go uważnym spojrzeniem. Wcześniej zdążył przeczytać dossier na jego temat. Było typowe: drobny rzezimieszek z jednej z podwarszawskich miejscowości, który uporem, bezwzględnością i niewątpliwymi predyspozycjami w złodziejskim fachu zdołał wywalczyć sobie miejsce na szczycie hierarchii. Pozycję arystokraty, można rzec.
W końcu jednak złodziej spojrzał na policjanta.
– Będziemy tak siedzieć? – zapytał. Głos miał ochrypły i niski. Pewność siebie emanowała z sylwetki i każdego słowa.
– Zależy, czy masz coś do powiedzenia. Coś, co mnie zainteresuje. – Krzeptowski bez trudu wytrzymał walkę na spojrzenia.
Przemknęło mu przez głowę, że gdyby przyłożył ze dwa razy w tę bezczelną gębę, stres związany z dzisiejszym porankiem nieco by się rozładował. Nie był do końca pewien, czy uda mu się powstrzymać. Miał poważne wątpliwości, czy w ogóle będzie się starał.
– Nie gadam z psami. Powinieneś wiedzieć. – Złodziej zerknął na leżącą przed Krzeptowskim teczkę. – Tam pisze.
Krzeptowski uśmiechnął się. Jeszcze chwila i nie będzie potrzebował żadnego pretekstu.
– Mówi się: „jest napisane”.
– Co?
– Nie umiesz mówić po polsku. Mówi się: „jest napisane”, a nie: „pisze”.
– Co ty, kurwa…
– Szkoda. Ale jeszcze bardziej szkoda, że nie umiesz się trzymać z dala od kłopotów.
– Nie mam kłopotów. Niczego mi nie udowodnicie.
Krzeptowski roześmiał się wesoło. Włożył w ten śmiech sporo pracy, ale wyszedł, przynajmniej jego zdaniem, wiarygodnie i autentycznie. Ot, wesoły poranny rechot faceta, który cieszy się dzisiejszym dniem i wczorajszym historycznym zwycięstwem polskiego futbolu.
– Woźniak, tak? Rysio Woźniak? – zapytał, gdy teatralnym gestem otarł toczącą się po policzku łzę.
Tamten wzruszył ramionami. Ale Krzeptowski wyczuł, że jego pewność siebie została nieco nadwątlona.
– No więc, Rysiu, pragnę ci zakomunikować, że wpierdoliłeś się jak w przedział dla niepalących. Gówno mnie obchodzą twoje fury. Gdyby chodziło o mnie i o fury, jeszcze dziś cieszyłbyś się świeżym powietrzem. Tyle że nie będziesz, bo masz takie kłopoty, o jakich ci się nie śniło.
Woźniak spojrzał na Krzeptowskiego i na teczkę. Ponownie wzruszył ramionami, ale ruch był zdecydowanie mniej wyraźny niż poprzednim razem.
Krzeptowski wyciągnął legitymację i podstawił ją Woźniakowi pod nos.
– Przyjrzyj się. Widziałeś kiedyś, żeby twoimi gównianymi kradzieżami zajmował się CBŚ? Widziałeś?
– Nie – wydukał Woźniak po chwili.
Krzeptowski go nie pospieszał. Nie było potrzeby.
– My, chłopaki z CBŚ, mamy na głowie ważniejsze sprawy niż ganianie takiego planktonu jak ty, Rysiu. – Krzeptowski odsunął się nieco od przedzielającego go od aresztanta stołu i założył nogę na nogę. Odkąd zamieszkał z Jadwigą, starał się zwracać uwagę nie tylko na staranny dobór garderoby, ale również na dobre maniery.
– Czego pan chce? – Do Woźniaka w końcu dotarło, że najprawdopodobniej wizyta tego przewyższającego go wzrostem i muskulaturą policjanta jest sprawą dalece wykraczającą poza złodziejską rutynę. Po namyśle zdecydował się nieco zmienić zwykłe w takich razach podejście.
Krzeptowski oczywiście doskonale zdawał sobie sprawę, że Woźniak nieco skruszał. Zwrócenie się do przesłuchującego