Upał. Marcin Ciszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Upał - Marcin Ciszewski страница 16
– W końcu się zmęczy.
– Na to bym nie liczyła. W każdym razie nieprędko.
– To tylko człowiek.
– Bardzo specyficzny. Nie jest zwykłym kryminalistą.
Jakub spojrzał przez szybę. Na twarzy mężczyzny w dalszym ciągu dominował wyraz spokojnego skupienia. Dłonie spoczywały bez ruchu na oparciach fotela.
– Co pani proponuje?
– No cóż, nie ma cudownej recepty. Ale miałam okazję obserwować postępowanie Amerykanów w tego typu przypadkach. Jeżeli pan pozwoli, mogę spróbować…
Jakub pomyślał, że nie ma sprecyzowanego poglądu na to, czy tę kobietę zesłał mu dobry czy zły los. Najchętniej rzuciłby monetą. Jakiś głos mu szeptał, że z pogłębiania współpracy z kapitan Potocką nie wyniknie nic dobrego; przy czym nie było jasności, czy chodziło tylko o sferę służbową.
– Proszę – powiedział po trzydziestu sekundach całkowitej ciszy. – Wycofam swoich ludzi.
13
Obserwuję wydarzenia w telewizji.
Wielki ekran przesłania prawie pół ściany, ale lubię go: daje mocny, krwisty obraz.
Interpretację oczywiście muszę przedstawić sobie sam: z zalewu faktów, półprawd, przemilczeń i kłamstw ciężko wyłowić prawdziwy obraz sytuacji.
Ja umiem.
Widzę chodnik, tłum ludzi i kordony służb porządkowych.
Widzę samotnego wędrowca, który postanowił dziś zakończyć lot. Nie zakończył; to bardzo dobrze. Dobrze dla mnie, moich planów i marzeń. Skutki działań samotnika będą rozchodzić się niczym kręgi na wodzie; wolno i długo, obejmując oddziaływaniem coraz większy obszar.
Tego jeszcze nie wie nikt. Ani sam wędrowiec, ani ci, którzy wysłali go na śmierć, ani zmęczeni saperzy, umieszczający nadal groźne ładunki w pancernych pojazdach.
Komentarze są szybkie, nerwowe. Lśniący ludzie, kobiety i mężczyźni z mikrofonami, o szklanych oczach i błyszczących sztucznie włosach, przeżywają chwile wielkości: mogą pozostawać w centrum uwagi. Mogą szczycić się tym, że skupiają na sobie uwagę milionów.
Są żałośni, ale jednocześnie niezwykle użyteczni.
Czyż takie momenty jak dzisiejszy nie są wyśmienitymi okazjami do zakomunikowania społeczeństwu czegoś naprawdę ważnego? Czyż nie są okazjami do wybicia go z odrętwienia? Zmuszenia, by ludzie ruszyli głowami na własny użytek, bez podpowiedzi przeświadczonych o własnej nieomylności pracowników stacji telewizyjnych?
Śledzę relacje na wszystkich kanałach. W Internecie. W radiu.
Oni, gdzieś w górze, uśmiechają się z zadowoleniem.
Jednak to nie oznacza, że przygotowania zostały zakończone.
Przypatruję się obrazowi na ogromnym ekranie. Słońce bije prosto w okna, ale dzięki ciężkim zasłonom w pokoju panuje przyjemny półmrok. Barwy brzmią niezwykle wyraziście – brzmią, ponieważ dla mnie obraz jest niczym partytura, a wiadomości niczym muzyka.
Otwieram Reżyserkę: moją broń podstawową. Wpisuję rządek poleceń. Procesor mruczy ze zrozumieniem.
To na razie łatwe zadanie.
Jestem coraz bliżej Ciosu.
14
Gdy weszła do pokoju, Jakub jej nie poznał.
Wcześniej: włosy upięte w skromny kok; teraz: ogniście rude loki sięgają ramion. Poprzednio: jedwabna biała bluzka; obecnie: bluzki brak, za to żakietowa marynarka ściśle opina nagie ciało, odsłaniając przepastną głębię solidnie wypełnionego dekoltu.
Spódnica, jeszcze niedawno sięgająca skromnie nieco za kolana, kończy się teraz grubo przed połową smukłych, długich ud.
Twarz zdobi wyrazisty, wręcz przerysowany makijaż.
Paznokcie lśnią jasnoczerwonym lakierem.
Przy akompaniamencie stukotu dziesięciocentymetrowych obcasów kapitan Katarzyna Maria Potocka przeszła przez pokój, łagodnie kołysząc biodrami, po czym usiadła na krześle ustawionym trzy metry od wariografu i spoczywającego na nim więźnia. Niespiesznym ruchem wyjęła z kieszeni żakietu papierosa. Korzystając z pozłacanej zapalniczki Zippo zapaliła go, od razu mocno zaciągając się dymem.
Dopiero wtedy zwróciła uwagę na skrępowanego mężczyznę. Nieco przekrzywiając głowę i mrużąc oczy, zaczęła mu się przyglądać, niczym rzadkiemu okazowi owada.
Na pojmanym nie zrobiło to żadnego wrażenia, czego nie można powiedzieć o zgromadzonych za weneckim lustrem pracownikach Biura Zwalczania Terroryzmu Centralnego Biura Śledczego.
– Sharon Stone, normalnie – wykrztusił w końcu Krzeptowski, podobnie jak Jakub wypuszczając powietrze z wyraźnie słyszalnym świstem.
Tyszkiewicz nawet nie zauważył, kiedy olbrzymi góral wszedł do pokoju, co w gruncie rzeczy nie było niczym dziwnym: wbrew swoim gabarytom nadkomisarz Stanisław Krzeptowski umiał poruszać się cicho jak kot.
– W ogóle myślałem, że jakąś inną dupeczkę nam przywiało.
– Ja też. – Jakub pokręcił głową, starając się oderwać wzrok od szesnastu i pół kilometra nóg nowo pozyskanej współpracownicy. Z niesmakiem stwierdził, że gdy mu się to w końcu udało, spojrzenie padło na ekran telewizora, na którym widniał uchwycony przez kamerę całkiem spory kawałek biustu śmiało wyglądającego z dekoltu. – Ciekawe, co…
– Nazwisko. Powiedz, jak się nazywasz. – Kapitan Potocka w końcu przemówiła, starając się nadać swemu głosowi niższe niż zwykle brzmienie.
Mówiła w urdu. Zdawała się kompletnie nieświadoma wrażenia, jakie wywarła na wszystkich za szybą. Tłumacz przełożył pytanie na polski szybko, pozbawiając je jakiejkolwiek intonacji.
Odpowiedzią była cisza. Mężczyzna nawet nie otworzył oczu.
Potocka powtórzyła pytanie, patrząc bez zainteresowania na unoszący się ku górze dym. Mężczyzna odpowiedział milczeniem.
Pytanie padło po raz trzeci.
Cisza była niemal fizyczna, przerywana tylko niewyraźnym mamrotaniem wydobywającym się spomiędzy warg więźnia. Jego kosmos w żadnym stopniu nie pokrywał się z kosmosem właściwym dla pokoju przesłuchań