Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 22

Жанр:
Серия:
Издательство:
Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре

Скачать книгу

masz ochotę na angielską konwersację, jeżeli nie jesteś zbyt zmęczona? – proponuje swobodnym tonem, lecz Judith zamyka przed nim drzwi nadal opatrzone tym samym groźnym napisem.

      Mundy leży w łóżku i długo nie może zasnąć. Sasza miał rację, niech go diabli. Zdobycie Judith, nawet osamotnionej Judith, to sprawa z góry skazana na niepowodzenie. Zawiedzionemu Mundy’emu przywiduje się więc najpierw Ilse, potem pani McKechnie w żałobnych szyfonach, ale ze znużeniem odgania te myśli. Potem pojawia się Legalna Judith z długimi blond włosami opadającymi jej na ramiona, zupełnie naga.

      – Teddy, Teddy, no obudźże się – mówi i coraz bardziej niecierpliwie potrząsa jego ramieniem.

      Akurat, myśli kwaśno Mundy. Próbuje otworzyć oczy i znowu je zamknąć, ale zjawa wcale nie znika, choć na strychu zaczyna się robić jasno. Rozdrażniony wyciąga rękę i napotyka nie powietrze, lecz nagą pupę Legalnej Judith. W pierwszej chwili jest prawie przekonany, że Legalna Judith, podobnie jak Legalna Karen i Christina, też musi się ukrywać.

      – Co się stało? Przyszła policja? – pyta po angielsku, bo przecież to ich lingua franca.

      – A co, wolisz się kochać z policją?

      – No nie, co ty…

      – A może już jesteś umówiony? Z inną dziewczyną?

      – Wcale nie. Naprawdę. Nie mam dziewczyny.

      – Tylko proszę cię, nie będziemy się śpieszyć. To mój pierwszy raz. Może to cię zniechęca? Może jesteś za bardzo angielski? Za porządny?

      – Wcale nie. To znaczy wcale mnie to nie zniechęca. I wcale nie jestem porządny.

      – To całe szczęście. Musiałam czekać, aż wszyscy zasną. Tak będzie bezpieczniej. Potem nikomu nie mów, że się kochaliśmy, bo wtedy każdy inny też będzie chciał, a to by mi nie odpowiadało. Zgadzasz się?

      – Zgadzam. Na wszystko. Wcale cię tu nie ma. Śpię. Nic nie zaszło. Ani mru-mru.

      – Ani mru-mru?

      I w ten właśnie sposób Ted Mundy, „kompletne dziecko, jeśli chodzi o seks”, został tryumfującym kochankiem Legalnej Judith, kompletnej lesby.

      Namiętność ich pieszczot czyni z nich samodzielną grupę rewolucyjną. Z drzwi Judith nie znika złowróżbny napis, ale już od następnego wieczoru jej pokój staje się miłosnym gniazdkiem. Jej upór, by zachować ich związek w tajemnicy i nawet w najgorętszych momentach mówić tylko po angielsku, przekonuje Mundy’ego, że znaleźli się w sferze niedostępnej zwykłym śmiertelnikom. On nie wie nic o niej, ona o nim. Zadawanie banalnych pytań byłoby śmiertelnym grzechem konwenansu. Tylko od czasu do czasu jakaś informacja niechcący wyrwie się jej z ust.

      Nie została jeszcze eingebläut, ale jest pewna, że jej się to uda podczas wiosennych marszów.

      Jest przekonana, że podobnie jak Bakunin i Trocki będzie do śmierci zawodową rewolucjonistką i połowę życia spędzi w więzieniu albo na Syberii.

      Zesłanie, przymusową pracę i wyrzeczenia uważa za nieuniknione etapy na drodze do osiągnięcia radykalnej doskonałości.

      Studiuje prawo, bo prawo to wróg naturalnej sprawiedliwości, a wroga trzeba znać. „Prawnicy to dupki”, powtarza chętnie za swym ulubionym guru. Mundy nie widzi najmniejszej sprzeczności w jej wyborze zawodu uprawianego przez dupków.

      Z niecierpliwością wyczekuje obalenia wszelkich represyjnych struktur społecznych i wierzy, że tylko nieustanna walka może zmusić świński system do zrzucenia maski liberalnej demokracji i ukazania swego prawdziwego oblicza.

      I właśnie forma tej nieustannej walki stała się kością niezgody między nią a Karen. Z tym że Judith ogólnie zgadzała się z koleżanką, że Régis Debray i Che Guevara mają rację: jeżeli proletariat nie jest jeszcze gotowy, nie dojrzał jeszcze do rewolucji, na rzecz mas musi działać rewolucyjna awangarda. I że w tej sytuacji owa awangarda ma prawo walczyć w imię niespełniającego rewolucyjnych wymagań proletariatu. Karen i Judith pokłóciły się o metody. Czy raczej, według słów Judith, o metody i moralność.

      – Jeżeli wsypuję glinom piasek do baku, to czy uważasz mój czyn za moralnie dopuszczalny, czy niedopuszczalny? – pyta Mundy’ego stanowczym głosem.

      – Dopuszczalny. Absolutnie dopuszczalny. Dobrze im tak – zapewnia ją rycersko Teddy.

      Dyskusja toczy się jak zwykle w łóżku Judith. Nadeszła wiosna, tym razem prawdziwa. Przez okno wpadają do pokoju promienie słońca, owijając się wokół kochanków. Mundy zakrył sobie twarz jej długimi złotymi włosami jak welonem. Jej głos dochodzi go jak ze snu.

      – Ale jeżeli wrzucam im do baku granat, to czy to moralnie dopuszczalne, czy niedopuszczalne?

      Mundy nie broni się przed odpowiedzią, ale nawet w swym obecnym stanie ciągłej ekstazy nie odzywa się od razu; siada na łóżku i wali prosto z mostu:

      – No nie, co to to nie. – Jest wstrząśnięty, że słowo „granat” tak łatwo pojawiło się na ustach jego ukochanej. – Absolutnie niedopuszczalne. Nie do przyjęcia. Ani do baku, ani w ogóle. Sprzeciw. Zapytaj Saszy, on jest tego samego zdania.

      – Bo dla Karen granat jest nie tylko moralnie dopuszczalny, ale wręcz pożądany. Dla Karen wszystkie metody walki z tyranią i kłamstwem są dozwolone. Zabicie tyrana to przysługa oddana ludzkości, to obrona uciśnionych. Logiczne. Terrorysta to dla Karen ktoś, kto ma bombę, ale nie ma samolotu. Nie potrzeba nam burżuazyjnych hemmungen.

      – Zahamowań – tłumaczy skwapliwie Mundy, usiłując za wszelką cenę nie zwracać uwagi na mentorski ton w jej głosie.

      – Karen zgadza się całkowicie z tezą Frantza Fanona, że przemoc to całkowicie dopuszczalny środek walki uciśnionych – dodaje Judith wyzywająco.

      – A ja nie – Mundy na to, opadając na łóżko. – I Sasza też nie – dopowiada, jakby zamykał dyskusję.

      Zapada długa cisza.

      – Wiesz co, Teddy?

      – Co, kochanie?

      – Jesteś typowym angielskim, wyspiarskim, imperialistycznym dupkiem.

      Traktuj to jak kolejny mecz, przekonuje sam siebie Mundy, znów wkładając jedną na drugą koszule po ojcu, tym razem jako zbroję. Zadymy to takie bitwy na niby. Wszyscy z góry wiedzą, co się stanie, jak i kiedy. Nikt za bardzo nie oberwie, no chyba że będzie się o to prosił. Nie ma się czego bać.

      Zresztą w końcu ile razy stałem już tak ramię w ramię z Ilse – tylko że jej ramię sięgało mi najwyżej do łokcia – i przepychałem się w zbitym tłumie przez Whitehall, a policjanci maszerowali grzecznie po obu stronach, blisko nas, by nie musieli zrobić użytku z pałek? Oberwie się raz i drugi, dostanie kopniaka w żebra, ale przecież nie takie rzeczy się robiło w szkolnej drużynie rugby. Co prawda złośliwa czy też sprzyjająca Opatrzność – nie wie do końca, jak to ocenić – sprawiła, że był

Скачать книгу