Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 18
Wie też, że najlepszą gazetą świata jest „Konkret” założony przez kapłankę rewolucji, czcigodną Ulrike Meinhof. Że najwięksi pisarze rewolucyjni Niemiec to w tej chwili Langhans i Teufel.
Tyle sióstr i braci, tylu towarzyszy podziela nasze marzenia. Nawet jeśli samo marzenie nie jest dla niego tak do końca jasne, Mundy chce, by się spełniło, podąży za nim, gdziekolwiek będzie trzeba.
I tak zaczyna się życie. Codziennie wczesnym rankiem ten niewinny absolwent angielskiej szkoły z internatem, ów bojownik walki o wyzwolenie świata – któremu nie było jeszcze dane wąchać prochu – zrywa się z polowego łóżka, podczas gdy Sasza odsypia ciągnące się długo w noc dyskusje. Po prysznicu we wspólnej umywalni, umilanym dziewczęcym towarzystwem, które Mundy stara się ze wszystkich sił ignorować, odbywa dyżury we wspólnej kuchni, siekając kradzione kiełbaski i warzywa na zupę, potem pędzi przez piękne parki i skwery Berlina do biblioteki i na wykłady – na te, które przeżyły zalecony przez samorząd studencki bojkot faszystowskiej indoktrynacji. Potem zatrudnia się jako czeladnik drukarski i przyczynia do rozpowszechniania myśli najmodniejszych rewolucjonistów, bo upchawszy gotowe ulotki do plecaka po majorze, wystaje dzielnie na rogach ulic i usiłuje wręczać je śpieszącej do domów nieuświadomionej burżuazji.
A to już coś więcej niż zwykły kolportaż – to może stać się ryzykowne, bo berlińska burżuazja nie tylko nie chce dać się uświadomić, ale w dodatku ma studentów dość na kilka pokoleń. Dwadzieścia pięć lat po Hitlerze porządnych obywateli niespecjalnie uszczęśliwia widok oddziałów prewencji w pełnym rynsztunku i radykałów miotających w nie kamieniami i obelgami. Berlińscy studenci, którzy przecież uczą się za państwowe pieniądze, powinni wkuwać, słuchać starszych i siedzieć cicho, a nie tłuc szyby, domagać się prawa do publicznej kopulacji, powodować korki uliczne i obrażać naszych amerykańskich wyzwolicieli. Dlatego też na Mundy’ego podnosi się niejedna obywatelska pięść, dlatego niejedna staruszka z pokolenia Auschwitz wrzeszczy mu cienkim głosem w twarz, żeby zabrał te swoje głupie ulotki nach drüben, bo tam – po drugiej stronie muru, w NRD – brakuje nawet papieru toaletowego. I że najchętniej wytargałaby go za włosy, tylko jest za wysoki. Z tego samego powodu niejeden taksówkarz, wynajęty na pewno przez siły reakcyjne, wjeżdża znienacka na chodnik; Mundy zmyka co sił, jego towar ulatuje w powietrze. Ale nasz dobry żołnierz nie załamuje się na długo. Wieczorem tego samego dnia, gdy tylko skończy konwersacje, najczęściej można spotkać go przy kuflu piwa w Wygolonym Kocie albo w Klubie Republikańskim, albo nad kawą po turecku z arakiem w którejś z obskurnych kawiarenek Kreuzbergu, gdzie kandydat na pisarza z lubością otwiera notatnik i usiłuje przedzierzgnąć się w Isherwooda.
Jednakże od czasu do czasu nawet ktoś, kto tak bardzo jak Mundy usiłuje zachować optymizm, musi boleśnie odczuwać nierzeczywistość podzielonego miasta, jego wisielczy humor i przygnębiającą atmosferę niepewności jutra. Otoczony nieznaną i często nową dla siebie nienawiścią, w chwilach przygnębienia zastanawia się, czy jego towarzysze tak jak on poszukują i wątpią, czerpiąc siły nie tyle z własnych, ile z cudzych przekonań, i czy poszukując tej jakiejś ogólnej prawdy o życiu, on sam nie skończył mimo wszystko w wieży z kości słoniowej, przed którą przestrzegał go doktor Mandelbaum. Trzymając drążek transparentu podczas ulicznej demonstracji, by zaprotestować przeciwko najnowszemu aktowi despotyzmu ze strony przerażonych władz uczelni, albo mężnie czekając na barykadzie na szarżę policji, która nie nadchodzi, ten emigrant, syn brytyjskiego majora, co pewien czas zastanawia się, w której wojnie uczestniczy: jeszcze w poprzedniej czy już w następnej? I wciąż szuka powiązań.
Pod wpływem sprzyjającej pogody i araku organizuje treningi krykieta dla licznych tureckich dzieci wałęsających się po slumsach. Za boisko służy im wydeptany do gołej ziemi trawnik, bramkę robią z paru puszek po piwie. Mundy porywa kawał deski i piłę do drewna od Fajsala, właściciela swej ulubionej kawiarni, i sporządza kijek do gry. Co prawda z mroku nie wynurza się na spotkanie żadna Rani, ale i tak podnoszą go na duchu okrzyki tryumfu i rozpaczy oraz oliwkowe twarze podskakujących dzieci. Tak rodzi się kreuzberski klub krykieta.
Mundy nie może usiedzieć na miejscu; snuje się wzdłuż muru, wypatruje zagranicznych turystów i raczy ich budującymi opowieściami o udanych ucieczkach. Jeżeli zapomni jakiejś autentycznej historii, na poczekaniu zmyśla nową i cieszy się wdzięcznością swych słuchaczy. A jeżeli i w ten sposób nie potrafi podnieść się na duchu, zawsze może wrócić do domu – do Saszy.
Z początku obaj trzymają się na dystans. Jak para, która popędziła do ołtarza bez zastanowienia, instynktownie chcą trochę się wycofać, by się zorientować, z kim tak naprawdę mają do czynienia. Czy Mundy rzeczywiście jest tym dobrym żołnierzem, za jakiego wziął go Sasza? Czy Sasza to rzeczywiście ten kaleki charyzmatyczny idealista, który potrzebuje opieki Mundy’ego? Choć zamieszkują to samo terytorium, żyją równolegle, a stykają się tylko w dogodnych dla obu momentach. O przeszłości Saszy Mundy nie wie prawie nic; zresztą w komunie jest to temat tabu. Sasza podobno pochodzi z Saksonii, z rodziny luterańskiej, jest uciekinierem z NRD, nieprzejednanym wrogiem każdej religii i podobnie jak Mundy sierotą, choć to ostatnie to tylko plotka. Więcej wiedzieć nie trzeba. Dopiero w Wigilię, czyli w tak zwany przez Niemców Święty Wieczór, dochodzi między nimi do zwierzeń, po których nie ma odwrotu.
Komuna pustoszeje już dwudziestego trzeciego grudnia, bo młodzi rewolucjoniści zapominają o zasadach i wymykają się do domów, by obchodzić święta na łonie swych reakcyjnych rodzin. Ci, którzy nie mają dokąd pójść, zostają – jak niekochane dzieci nieodebrane na święta z internatu. Pada gęsty śnieg, Kreuzberg przemienia się w idylliczną krainę rodem z kartek z życzeniami. W Wigilię Mundy budzi się wcześnie i z radością zauważa, że okienka w dachu strychu pokrył przez noc biały puch, ale gdy zwraca na to uwagę Saszy, jedyną reakcją jest jęk i prośba, by się odpieprzył. Nie zniechęca się jednak, narzuca na siebie wszystkie swoje części garderoby i brnie przez śnieg do tureckiego osiedla, by wraz z Fajsalem i dzieciarnią z klubu krykietowego lepić bałwana i przyrządzać kebaby. Gdy o zmierzchu wraca na strych, zastaje tam płynące z radia kolędy i Saszę wyglądającego jak Charlie Chaplin w Dzisiejszych czasach: w berecie na głowie i fartuchu kuchennym miesza coś w wielkiej misie.
Biurko zostało zamienione w stół nakryty teraz dla dwóch osób. Pośrodku pali się adwentowa świeca stojąca obok greckiego wina od taty Christiny. Na stertach kradzionych książek płonie znacznie więcej świeczek. Pośrodku drewnianej deseczki czerwienieje niezbyt obiecująco wyglądający kawał mięsa.
– Gdzie ty się włóczysz, do cholery? – pyta groźnie Sasza, nie podnosząc głowy znad swej pracy.
– Przeszedłem się. A co? Co się stało?
– Jak to, co się stało? Jest Wigilia, no nie? To rodzinne święto i trzeba być w domu.
– Przecież ani ty, ani ja nie mamy rodziny. Rodzice nie żyją, nie mamy rodzeństwa. Próbowałem cię obudzić, powiedziałeś, żebym się odpieprzył.
Sasza nadal nie podnosi głowy znad miski, w której miesza łyżką jakieś czerwone jagody. Chyba robi coś w rodzaju sosu.
– Co to za ścierwo?
– Sarnina.