Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 15
– Prywatność, towarzyszu, to burżujska kłoda pod nogi integracji wspólnotowej – tłumaczy z zapałem po angielsku Szwed. – Lepiej, żeby kobiety i mężczyźni sikali razem, niż zrzucali bomby na wietnamskie dzieci. Sasza? – powtarza, gdy Mundy grzecznie odrzuca jego zaloty. – Może znajdziesz go w Troglodycie. To taki klub, tylko że teraz nazywa się Wygolony Kot. – Wyciąga z kieszeni bibułkę do zwijania papierosów i rysuje na niej plan, używając pleców Mundy’ego jako stolika.
Plan doprowadza Mundy’ego nad kanał. Z obijającym się o biodro plecakiem Mundy rusza wzdłuż nabrzeża. Mija wieżyczki strażnicze, potem najeżoną karabinami maszynowymi łódź patrolową. Nasza czy ich? Bez znaczenia. Są niczyje. Należą do wielkiego impasu, który przyjechał przełamać. Skręca w boczną uliczkę wybrukowaną kocimi łbami i staje jak wryty. Dalszą drogę zagradza mu trzymetrowy betonowy mur zwieńczony zwojami drutu kolczastego i mdłym światłem reflektorów. W pierwszej chwili Mundy usiłuje udawać przed samym sobą, że to tylko przywidzenie, plan filmowy, teren budowy. Pojawiają się dwaj zachodnioberlińscy policjanci.
– Dezerter z Ameryki?
– Jestem Anglikiem – odpowiada, pokazując swój paszport.
Prowadzą go do światła, oglądają najpierw paszport, potem jego właściciela.
– Widziałeś już kiedyś Mur Berliński?
– Nie.
– No to się przypatrz, Angliku, a potem do łóżka. I nie daj się wciągnąć w jakąś awanturę.
Wraca tą samą drogą, znajduje boczną uliczkę. Na zardzewiałej bramie, wśród picassowskich gołąbków pokoju i znaczków przekreślonej bomby A, bezwłosy kot na dwóch nogach dumnie ukazuje swój członek. W środku jeden dziki ryk. To połączenie muzyki i ożywionej dyskusji.
– Zobacz w Centrum Pokoju, towarzyszu. Na najwyższym piętrze – kieruje go piękna dziewczyna, zwijając dłonie w trąbkę.
– A gdzie jest Centrum Pokoju?
– No na górze, baranie.
Tupiąc, Mundy wchodzi po wyłożonych płytkami schodach. Zbliża się północ. Na każdym piętrze jego oczom ukazuje się coraz to inny żywy obraz rewolucji. Na pierwszym studentki z niemowlętami w ramionach siedzą w kółko jak w szkółce niedzielnej, a kobieta o surowej twarzy wygłasza do nich tyradę o destrukcyjnym wpływie rodziców. Na drugim nad stertami splecionych ciał unosi się postkoitalna cisza. Zawieszony na ścianie plakat głosi: „Lepsza teściowa niż bomba atomowa!”. Na trzecim Mundy jest szczególnie zafascynowany, bo odbywa się tam jakaś próba teatralna. Na czwartym zarośnięci rewolucjoniści tłuką w klawisze maszyn do pisania, konferują, taśmowo ładują papier do pracujących pełną parą powielaczy i rzucają komendy przez radiotelefony.
Wreszcie ostatnie piętro – prowadzi na nie drabina przez otwór w suficie. Mundy wspina się po niej i dociera na strych oświetlony lampami górniczymi. Przejście prowadzące od włazu też kojarzy się z kopalnią. Na samym końcu, nad stołem oświetlonym świeczkami, pełnym butelek i rozłożonych map, pochylają się dwie kobiety i dwaj mężczyźni. Jedna z dziewczyn jest czarnowłosa, z marsem na twarzy, druga to grubokoścista blondyna. Mężczyzna stojący bliżej Mundy’ego jest tak wysoki jak on: wiking o złotej brodzie i długich żółtych włosach przewiązanych piracką opaską. Drugi jest niski, ruchliwy, ma ciemne oczy i nierówne, kruche ramiona, zbyt małe jak na jego głowę, na której nosi czarną baskijkę naciągniętą na blade czoło. To Sasza. Skąd Mundy to wie? Od początku wyczuwał przecież intuicyjnie, co uświadamia sobie po chwili, że Ilse mówiła o kimś równie niskim jak ona.
Mundy jest zbyt onieśmielony, by im przerywać, więc stoi przy włazie z listem Ilse w dłoni. Słyszy urywki narady wojennej – mówi tylko Sasza. Jego głos jest donośny, silniejszy niż jego ciało. Słowom towarzyszą stanowcze gesty dłoni i przedramion: „…nie dajmy się zapędzić w ciasne uliczki, słyszycie?… Musimy stawić im czoło na otwartym terenie, żeby kamery widziały, co z nami zrobią…”. Mundy już chce wrócić na palcach do drabiny i przyjść w bardziej stosownym momencie, ale narada właśnie się kończy. Brunetka zaczyna zwijać mapy. Wiking wstaje. Blondynka przyciąga go do siebie za pośladki. Sasza też wstaje, ale wcale nie jest wyższy, niż kiedy siedział. Gdy Mundy zbiera się na odwagę, by podejść i przedstawić się, pozostała trójka instynktownie ustawia się tak, by zasłonić swego małego cesarza.
– Dobry wieczór. Jestem Ted Mundy. Mam dla ciebie list od Ilse – mówi swym najbardziej oficjalnym tonem. A ponieważ nie widzi w szeroko rozwartych ciemnych oczach przypomnienia, dodaje: – Od Ilse. Węgierskiej studentki filozofii politycznej. Była tu zeszłego lata. Miała przyjemność cię poznać.
Być może to grzeczność Mundy’ego dezorientuje całą czwórkę, bo na chwilę wszyscy stają się podejrzliwi. Co to za ugrzeczniony angielski dupek z beatlesowską fryzurą? Pierwszy reaguje wysoki wiking. Staje między Mundym a resztą, odbiera od niego kopertę i szybko ją ogląda. Ilse zakleiła list taśmą klejącą. Nienaruszalność tajemnicy korespondencji ma dodatkowo gwarantować kategoryczny i aż dwukrotnie podkreślony napis: „Poufne! Sprawa osobista!”. Wiking wręcza kopertę Saszy, który rozrywa ją i wyjmuje dwie kartki zapisane po obu stronach drobniutkim maczkiem, z dygresjami na marginesach. Czyta pierwsze linijki, zerka na dół ostatniej strony w poszukiwaniu podpisu. Uśmiecha się najpierw do siebie, potem do Mundy’ego. Tym razem to Mundy jest zdezorientowany: te duże ciemnopiwne oczy tak błyszczą i ten uśmiech jest tak młody.
– No, no, Ilse! – mruczy Sasza. – Niezła jest, co? – I wsuwa list do bocznej kieszeni znoszonego swetra zapinanego na drewniane guziki.
– Tak, na pewno można tak powiedzieć – odpowiada Mundy swą literacką niemczyzną.
– Węgierka… – Jakby chciał to sobie przypomnieć. – A ty jesteś Teddy.
– Tak naprawdę to Ted.
– Z Oksfordu.
– Tak jest.
– Jej kochanek? – Zwykłe stwierdzenie faktu. – Tutaj wszyscy jesteśmy kochankami – dodaje, budząc wesołość swych towarzyszy.
– Zerwaliśmy kilka tygodni temu, ale przedtem tak, byliśmy.
– Kilka tygodni! U nas, w Berlinie, to cała wieczność! Jesteś Anglikiem?
– Tak. No, w pewnym sensie. Urodziłem się za granicą, ale wychowałem w Anglii. Aha, Ilse przysyła też butelkę szkockiej. Nie zapomniała, że lubisz.
– Szkockiej? Ależ ona ma pamięć! Tym właśnie pokonują nas kobiety: pamięcią. A co ty robisz w Berlinie, Teddy? Jesteś rewolucyjnym