Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 12

Жанр:
Серия:
Издательство:
Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре

Скачать книгу

rękach. O skarbie pod łóżkiem wie tylko on, nikt więcej. Czy okaże się, że jest nieprawdopodobnie bogaty? Może jest jedynym spadkobiercą British American Tobacco? Albo tajemnej fortuny wymarłego rodu Stanhope’ów? Pożyczoną od college’owego dozorcy piłką do metalu usiłuje poradzić sobie z kłódką. Zajmuje mu to cały wieczór i w końcu doprowadzony do rozpaczy kładzie walizę na łóżko, wyciąga ceremonialny nóż Gurkhów z pochwy i podbudowany widokiem tego wspaniałego narzędzia robi w denku równy, okrągły otwór. Podnosi rozciętą skórę i czuje zapach Marri o zachodzie słońca i potu na karku Rani kucającej obok niego nad wodą w rozpadlinach skalnych.

      Urzędowe pisma wojskowe: angielskie, indyjskie, pakistańskie.

      Wyblakłe pergaminy nadające Arthurowi Henry’emu Mundy’emu kolejne stopnie: podporucznika, porucznika, kapitana elitarnego pułku, potem nieco mniej elitarnego pułku, potem jeszcze mniej elitarnego.

      Pożółkły, zrobiony na domowej drukarence program przedstawienia Królewna Śnieżka w Teatrzyku Peszawarskim. W roli Gapcia – E.A. Mundy.

      Listy od zdenerwowanych kierowników banków w związku z „rachunkami z mesy oficerskiej i wieloma innymi obciążeniami, na które nie ma pokrycia w środkach zdeponowanych na kontach w naszym banku”.

      Przepięknie wykaligrafowany protokół posiedzenia sądu wojskowego w Marri, wrzesień 1956, podpisano: sierż. J.R. Singh, protokolant. Zeznania świadków, zeznanie obrońcy oskarżonego, wyrok. Aresztowany przyznaje się do winy, przyznaje się do popełnionego czynu. Z wystąpienia obrońcy: „Major Mundy był pijany. Dostał szału. Gorąco przeprasza za swój czyn i oddaje się do dyspozycji sądu”.

      Nie tak szybko. Przeprosiny nie wystarczą. Jaki czyn? Za co ten sąd?

      Opis zajścia złożony w sądzie na piśmie, lecz nieodczytany. Major Mundy przyznaje się do czynów zarzucanych mu w akcie oskarżenia, a więc do tego, że gdy posilał się w kantynie oficerskiej, „poczuł się urażony żartobliwymi uwagami kapitana Graya, szanowanego oficera kwatermistrzostwa, tymczasowo oddelegowanego ze swego pułku w Lahaurze. Oskarżony chwycił kapitana za klapy munduru w sposób nieregulaminowy i całkowicie sprzeczny z zasadami dyscypliny wojskowej, po czym zadał mu trzy celne ciosy głową, powodując liczne obrażenia twarzy ofiary. Nie poprzestając na tym, kopnął go kolanem w krocze, a następnie, mimo wysiłków próbujących go uspokoić kolegów, zaciągnął wspomnianego kapitana na werandę i tam brutalnie go pobił i skopał, co mogło zagrozić nie tylko szczęściu małżeńskiemu i dalszej wojskowej karierze ofiary, lecz wręcz jej zdrowiu i życiu”.

      Sąd nie mógł stwierdzić, jak brzmiały „żartobliwe uwagi kapitana Graya”, ponieważ sam oskarżony odmówił ich przytoczenia. Wypowiedzi oskarżonego w sądzie ograniczyły się do stwierdzenia, iż „był pijany i jest mu bardzo przykro”. Koniec sprawy, koniec kariery, koniec wszystkiego. Wszystkiego, ale nie tajemnicy.

      Opasła teczka do akt podpisana przez majora: „Akta”. Po co? Czy na książce też pisze się „książka”? Pewnie tak. Mundy wyrzuca zawartość teczki na swą poprzecieraną kołdrę. Duża pożółkła fotografia w ozdobnej pozłacanej ramce przedstawia grupkę sztywnej angielskiej rodziny otoczoną liczną służbą. Stoją na stopniach kolonialnej rezydencji – w podgórskiej części Indii – z niezliczonymi wieżyczkami, okolonej starannie utrzymanym ogrodem. Na każdej wieżyczce łopocze brytyjski sztandar. W centrum grupy stoi pewny siebie biały mężczyzna w sztywnym kołnierzyku, obok niego równie władcza i poważna żona w bliźniaku i plisowanej spódnicy. Po obu stronach tej pary dwaj mali biali chłopcy, każdy w mundurku z Eton. Z kolei po obu stronach chłopców inne białe dzieci i dorośli w różnym wieku, najprawdopodobniej ich ciocie, wujowie i kuzyni. Niżej na schodach służba w liberii ustawiona według koloru skóry: najbielsi w środku, najciemniejsi z brzegu. Wydrukowany podpis głosi: „Państwo Stanhope’owie w swej posiadłości w dniu kapitulacji Niemiec, 1945 r. BOŻE CHROŃ KRÓLA”.

      Mundy zdaje sobie sprawę, że oto znalazł się twarzą w twarz z Duchem Matki. Przysuwa zdjęcie do lampki nocnej, obraca nim do światła na wszystkie strony i szuka wśród żeńskiej części rodziny wysokiej angielsko-irlandzkiej arystokratki poliglotki; szuka przede wszystkim oznak godności i erudycji. Widzi groźne matrony, starsze panie zbyt stare, by mogły jeszcze kogokolwiek urodzić, naburmuszone tłuste podlotki z warkoczami, ale potencjalnej matki wśród nich nie ma. Już chce odłożyć fotografię, gdy na jej odwrocie zauważa nabazgraną i też już zbrązowiałą linijkę pisma – na pewno nie jest to pismo majora. Raczej niezbyt w tym wyćwiczonej dziewczyny – jednego z tych naburmuszonych podlotków? – chyba bardzo podekscytowanej, bo tu kleks, tam zadrapanie… „I jak zwykle zamkłam oczy!!!”

      Podpisu brak, ale ten temperament… Mundy znów wpatruje się w fotografię. Szuka pary zamkniętych oczu, teraz już nie tylko angielskich, ale i hinduskich. Dzień był jednak słoneczny, więc tych zamkniętych oczu jest zbyt wiele. Odkłada zdjęcie na kołdrę i grzebie wśród reszty zawartości teczki; nie całkiem przypadkowo wybiera paczkę przewiązanych sznurkiem listów. Zagląda na rewers zdjęcia, na odręczny napis, i porównuje pismo. Autorka listów i autorka napisu na zdjęciu to jedna i ta sama osoba. Mundy rozkłada listy na kołdrze – jest ich sześć. Najdłuższy ma osiem nieponumerowanych stron, pisanych jak kura pazurem z najokropniejszymi błędami ortograficznymi; brak godności i erudycji jest widoczny już na pierwszy rzut oka.

      Dwa pierwsze zaczynają się od: „Najdroższy” i „Och, Arthurze”, ale potem już nie jest tak miło:

      Arthur, do jasny holery, słóchaj mnie!

      Jaki sókinsyn mnie to zrobił? No ten com mu sie oddała jak gupia jak komu dobremu czyli Ty Arthur, jak mi Bug światkiem. A nie zapieraj sie. Jak wruce do domu tata mnie zabije. I zara bede jak kórwa z benkartem i za co go wyrzywie oddadzom mnie za konnicom dziecko zabiorom przecie wiem bo to taka pokóta. A jak zostane w Indyjah to mi ino za kórwe iść jak te muladki na rynku Matko Bosko to jurz mnie sie lepi w Gangysie utopidź. Ani sie wyspowiadadź bo ten zasrany Ojciec M’Graw zaraz nagada Stanhopowy a co bo to nie dobieroł sie do mnie a Gospodyni to gapi mi sie na brzuho jakbym ji obiad zerzarła. Czy ta nasza niania Nallie pszypadkiem nie jest w ciąrzy? Jak Boga koham co tyrz pani do głowy pszyszło tak dobże nas pani karmi a co bendzie Arthur jak przyńdzie szusty miesionc a ja dalej bede tyła? I do tego robie za Maryje w jasełkach tylko że nie Duh Świenty mnie to zrobił ino ty!

      Arthur dwa som dwa czuje jak tam dwa syrca bijom!

      Przydałaby się lupa. Mundy pożycza ją od studenta pierwszego roku, zapalonego filatelisty, z pokoju piętro niżej.

      – Przepraszam, Sammy, ale muszę się czemuś bliżej przypatrzeć.

      – Kurde, o północy?!

      – Kurde, o północy.

      Teraz Mundy koncentruje się na niższych schodach. Szuka wysokiej dziewczyny, która musi mieć zamknięte oczy i być w uniformie angielskiej niani. Nie szuka długo. Jest. Wesoła tyczka z czarną czupryną, o irlandzkich oczach zaciśniętych dokładnie tak, jak w opisie; wbić Mundy’ego w biały fartuch i nałożyć mu czarną perukę, i kazać mu zamknąć oczy od blasku indyjskiego słońca – i wypisz, wymaluj, tym bardziej że dziewczyna na zdjęciu jest mniej więcej w tym samym wieku co on teraz i chyba rzeczywiście tego samego wzrostu. I ma jeszcze dokładnie taki głupawy, nieschodzący z twarzy uśmiech, z jakim ja teraz patrzę na nią przez lupę. Bliżej niej już nigdy nie będę, myśli Mundy.

Скачать книгу