Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 8
Młodemu sahibowi przy okazji też trafi się lemoniada; major ze wzruszeniem wyciąga z rękawa sfatygowanej kurtki mundurowej zieloną chustkę i najpierw gładzi nią swój mały, lecz niesforny wąs, a potem wykonuje parę ukradkowych ruchów przy policzkach.
Major ma prawo do łez, bo – jak wiedzą wszyscy bywalcy Złotego Łabędzia – dzień narodzin pakistańskiej państwowości był nie tylko końcem jego kariery w armii brytyjskiej, ale również końcem dni jego żony, która spojrzawszy zmęczonym wzrokiem na urodzonego po czasie syna, wyzionęła ducha. Imperium brytyjskie też.
– Cóż to była za kobieta, sir. – Zbliża się wieczór. Major nie odchodzi od wodopoju i staje się coraz bardziej sentymentalny. – Wystarczy jedno słowo, by ją opisać: klasa. Kiedym zobaczył ją pierwszy raz, miała na sobie strój do konnej jazdy, bo kazała się zabrać służącym na poranną przejażdżkę. Pięć razy przeżyła na indyjskich równinach lato, a wyglądała tak, jakby właśnie była na truskawkach ze śmietaną na Pensji dla Panien Szlachetnie Urodzonych w Cheltenham. A na faunie i florze znała się lepiej niż Hindusi. I dziś byłaby wśród nas, gdyby ten zasraniec łapiduch tak się nie spił. Za jej pamięć, sir. Za świętej pamięci panią Mundy. Naprzód marsz. – Załzawiony wzrok pada na syna, o którego obecności major jakby na chwilę zapomniał. – A to mój mały Edward – wyjaśnia. – Kapitan szkolnej drużyny krykieta. Ile masz lat, chłopcze?
Chłopiec przyznaje się do szesnastu i nie może się doczekać, kiedy wreszcie będzie mógł zabrać ojca do domu.
Ale major musi jeszcze zapewnić wszystkich, że nie ugiął się pod brzemieniem podwójnej tragedii. Wytrwał, sir, wytrwał na posterunku. Owdowiał, miał teraz dziecko na głowie, wokół imperium rozpadało się w gruzy, więc ktoś mógłby pomyśleć, że zrobi to, co te mięczaki: opuści flagę, zagra na odwrót i odpłynie do kraju, w mrok. Ale major z innej gliny był ulepiony. On wolałby czyścić latryny w Pendżabie, niż w cywilu całować w dupę jakiegoś urzędasa. Serdeczne dzięki.
– Wezwałem mojego dirziego. Mówię mu: „Dirzi, w dniu, kiedy Dominium Pakistanu ogłosi się Republiką Pakistanu, ale ani jednego dnia później, odprujesz mi z polowego munduru gwiazdki majora i przyszyjesz w ich miejsce półksiężyc Pakistanu. Ale dźaldi, zaraz, już”. I zaproponowałem, że jeśli się przydam, to dalej będę służył wśród najlepszych żołnierzy na świecie. Najlepszych oczywiście, jeżeli mają dobrego dowódcę. – Dramatycznie dźga kciukiem powietrze. – Ano właśnie…
Tu na całe szczęście rozlega się dzwonek, co znaczy, że bar zaraz zamkną, więc chłopak wyćwiczonym gestem bierze ojca pod rękę i prowadzi go pod numer 2 na ulicę Vale, gdzie czeka na nich curry z poprzedniego dnia.
Pochodzenie Mundy’ego wcale nie daje się jednak tak łatwo określić. Major, z takim zapałem kreśląc ogólny zarys zamaszystymi pociągnięciami pędzla, równocześnie skąpi szczegółów. Za to Mundy’ego wspomnienia z dzieciństwa to przede wszystkim wciąż zmieniające się obozy wojskowe, koszary i wysunięte placówki – zmieniające się tym szybciej, im szybciej spadały notowania majora. Jednego dnia dumny syn imperium brytyjskiego mógł uważać się za udzielnego władcę wymalowanego na biało garnizonu z czerwonym budynkiem kasyna oficerskiego, boiskiem do polo, basenem, organizowanymi zabawami dla dzieci i bożonarodzeniowymi przedstawieniami. Mundy pamięta, jak śmiertelnie stremowany grał Gapcia w Królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach. A później gonił na bosaka po błotnistych zaułkach na wpół opustoszałej osady na dalekiej prowincji, gdzie zamiast samochodów mieli wozy ciągnięte przez woły, zamiast klubu – kinowy barak z blachy, a świąteczny pudding w pułkowej kantynie pokrywała zielona patyna pleśni.
Po tylu przeprowadzkach niewiele zostało z majątku ruchomego majora. Jego skóry tygrysie, wojskowe skrzynie, ukochane rzeźby z kości słoniowej – to wszystko należało uznać za straty w sprzęcie. Nie oszczędzono nawet pamięci jego żony, jej pamiętników, listów i szkatułki z rodzinną biżuterią – to ten złodziej kwatermistrz z Lahauru, każe go wychłostać, jego i każdego z tych jego drańskich ćaprasi!
Któregoś dnia pijany, bo doprowadzony do pasji głupimi pytaniami Mundy’ego, major wyjawia straszliwą prawdę:
– Jej grób, chłopcze? Powiem ci, gdzie jest jej cholerny grób! Nie ma go! Rozwaliły go dzikusy! Kamień na kamieniu nie został! Wiesz, co nam po niej zostało? Tylko to! – Uderza się w pierś swą drobną piąstką. I dolewa sobie jeszcze trochę, czyli jak mawia, ćota. – Jaką ona miała klasę, chłopcze! Za każdym razem gdy patrzę na ciebie, widzę ją! Pochodziła z dobrej angielskiej szlachty. Mieli piękny kawał ziemi w Irlandii, ale potem wszystko przepadło. Najpierw irlandzcy katolicy, teraz te cholerne derwisze. No i cały klan diabli wzięli.
W końcu osiadają na dłużej w garnizonie w górskim miasteczku Marri. Major wegetuje w domku z gliny, pali craveny A – bo to dobre na gardło – i żołądkuje się z powodu żołdu, chorych i przepustek; Mundym opiekuje się bardzo gruba aja z Madrasu, czyli po prostu niania, która przywędrowała na północ po uzyskaniu przez Pakistan niepodległości. Nie miała innego imienia, więc Mundy nazywa ją Aja. Recytuje z nim wierszyki po angielsku i pendżabsku, ukradkiem uczy go świętych wersetów Koranu i opowiada mu o dobrym Bogu, który kocha sprawiedliwość, wszystkie ludy świata i ich proroków, nawet chrześcijan i hindusów, a najbardziej dzieci. Po usilnych naleganiach Mundy’ego bardzo niechętnie przyznaje się, że nie ma już męża, dzieci, rodziców ani rodzeństwa.
– Wszyscy zginęli, Edwardzie. Wszyscy przenieśli się już do Boga. I niech ci to wystarczy. Idź spać.
Chłopiec pyta dalej, więc Aja mówi, że całą jej rodzinę wymordowali Hindusi podczas jednej z licznych masakr, do których po podziale Indii dochodziło na stacjach kolejowych, w meczetach i na placach targowych.
– A tobie jak udało się przeżyć, Aja?
– Wola boska. A ty jesteś moją nagrodą. Śpij już.
Gdy nadchodzi wieczór, przy wtórze głosów kóz, szakali, trąbek i natrętnych pendżabskich bębnów major zaczyna rozmyślać o śmierci, siedząc pod rozłożystą melią nad brzegiem rzeki, paląc tanie cygara, które z przyzwyczajenia nazywa birmańskimi i z oszczędności kroi na małe kawałki pogiętym scyzorykiem. Co jakiś czas pokrzepia się z cynowej piersiówki, podczas gdy jego syn pluszcze się w wodzie z tubylczymi rówieśnikami i wraz z nimi odgrywa niekończące się historie ludobójstwa dokonywanego wszędzie wokół przez dorosłych – więc raz jest hindusem, raz muzułmaninem, raz on zabija, raz zabijają jego. Jeszcze teraz, czterdzieści lat później, wystarczy, że zamknie oczy, i już czuje czarodziejski chłód spływający na ziemię równo z zapadnięciem mroku i niosący ze sobą upojne wonie, już widzi różowy świt nad zielonym, zalanym monsunowym deszczem podnóżem gór, już słyszy, jak cichną okrzyki jego towarzyszy zabaw; ich przyzywa znad rzeki głos muezina, jego – nocne krzyki ojca, który wymyśla mu od piekielników, bo przecież zabił własną matkę:
– Bo co, może nie, chłopcze? Chodź tu zaraz, mówię!
Ale chłopiec nie idzie, bo woli przytulić