Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 6
– Dina? Witam. Cholerne kierownictwo zwołało na dziś zebranie przewodników. Kompletnie o nim zapomniałem. Czy jeśli wrócę późno, Mustafa może przenocować u was?
– Ted? – Gardłowy głos Mustafy.
– Dobry wieczór panu. Jak się pan miewa? – pyta go Mundy po angielsku, głośno i wyraźnie. Bo poza wszystkim innym uczy też chłopca angielskiego.
– Mam się bardzo dobrze, Ted!
– A kto to jest Don Bradman?
– Don Bradman to największy krykiecista naszych czasów, Ted!
– Dzisiaj śpisz u Diny. Tak?
– Ted?
– Rozumiesz? Mam zebranie. Będę późno.
– A ja śpię u Diny.
– Bardzo dobrze. Śpisz u Diny.
– Ted?
– Co?
Mustafa śmieje się tak, że ledwie może mówić.
– Ty bardzo niedobry, Ted!
– Dlaczego jestem niedobry?
– Ty kochasz inną kobietę! Powiem Zarze!
– Jak na to wpadłeś? – To zdanie musi powtórzyć dwa razy.
– Ja wiem. Ja mam oczy!
– To może ci opisać, jak ona wygląda, ta druga? Żebyś mógł opowiedzieć Zarze?
– Słucham?
– Ta druga? Powiedzieć ci, jak wygląda?
– Tak, tak! Ty powiedz! Ty zły człowiek! – I dalej zaśmiewa się do rozpuku.
– Ma bardzo piękne nogi.
– Tak, tak!
– Ma aż cztery piękne nogi, i to bardzo włochate, i złoty ogon, a nazywa się?…
– Mo! Ty kochasz Mo! Powiem Zarze, że Mo bardziej kochasz!
Mo to przygarnięta przez nich suka rasy labrador, nazwana tak przez Mustafę na własną cześć. Zamieszkała u nich na Boże Narodzenie, z początku ku przerażeniu Zary wychowanej w przekonaniu, że przez dotknięcie psa człowiek staje się zbyt nieczysty, by się modlić. Później jednak, pod wpływem zgodnych działań obu panów, serce Zary zmiękło. Teraz Mo jest jej oczkiem w głowie.
Mundy telefonuje do domu – odpowiada mu własny głos nagrany na sekretarkę. Zara uwielbia jego głos. Mówi, że czasem, gdy zatęskni za nim w ciągu dnia, puszcza sobie taśmę, żeby nie czuć się samotna. „Kochanie, dziś mogę przyjechać późno”, nagrywa się jej po niemiecku, w ich wspólnym języku. „Mam zebranie w pracy, na śmierć zapomniałem”. Takie kłamstwa są na swój sposób uczciwe, tłumaczy się sam przed sobą, chodzi o to, by ją chronić, i zaraz zaczyna się zastanawiać, co by powiedział na to młody imam. I dodaje surowo: „Kocham cię tak samo jak rano, nie myśl sobie”.
Zerka na zegarek: jeszcze godzina i dziesięć minut. Podchodzi do przeżartego przez korniki złoconego krzesła i stawia je przed równie zniszczoną biedermeierowską szafą. Balansując na krześle, wsadza rękę za ozdobne zwieńczenie i wyciąga zza niego pokryty grubą warstwą kurzu, zgniłozielony brezentowy plecak wojskowy. Strzepuje kurz, siada na krześle, kładzie plecak na kolanach, wyrywa paski z pogiętych sprzączek i ostrożnie zagląda do środka, jakby nie wiedział, co tam zobaczy.
Równie ostrożnie wypakowuje zawartość plecaka na bambusowy stolik: bardzo stare zdjęcie angielskiej rodziny w Indiach, otoczonej liczną tubylczą służbą, na stopniach wspaniałej kolonialnej rezydencji; starą teczkę do akt z odręcznym zamaszystym napisem „Akta”; paczkę zapisanych koślawym pismem listów z tego samego okresu; kosmyk ciemnobrązowych kobiecych włosów owiniętych na gałązce zasuszonego wrzosu.
Na przedmioty te nie zwraca jednak teraz większej uwagi, szuka bowiem – i chyba celowo zostawił to sobie na koniec – przezroczystej plastikowej teczki, w której widać z dwadzieścia nieotwartych listów, zaadresowanych: W.P. Teddy Mundy i przesłanych mu za pośrednictwem banku w Heidelbergu. Adres wypisany jest na kopercie takim samym czarnym atramentem i takimi samymi szpiczastymi literami jak liścik, który dopiero co spalił. Nazwiska nadawcy brak, ale i nie jest potrzebne.
Szeleszczące niebieskie listy lotnicze.
Szorstkie koperty z Trzeciego Świata wzmocnione taśmą klejącą, zdobne w znaczki barwne jak tropikalne ptaki ze wszystkich stron świata: z Damaszku, Dżakarty, Hawany.
Najpierw układa je w porządku chronologicznym. Decyduje data stempla pocztowego. Potem otwiera je po kolei starym pogiętym scyzorykiem, również wydobytym z głębi plecaka. Zaczyna czytać. Po co? „Kiedy coś pan czyta, proszę sobie najpierw zadać pytanie, dlaczego pan to czyta”. Po czterdziestu latach znów wraca do niego to powiedzenie starego nauczyciela niemieckiego, doktora Mandelbauma, znów słyszy ten silny cudzoziemski akcent. „Czyta pan, żeby się czegoś dowiedzieć? A może dla wiedzy? Bo to dwie różne sprawy, drogi panie. Dowiadywanie się to tylko środek do celu. A celem jest wiedza”.
Niech będzie wiedza, myśli sobie. I obiecuję nie stać się pastwą niebezpiecznych błędów, dodaje – to ukłon w stronę imama. Niech będzie, dowiem się tego, czego nie chciałem wiedzieć i nadal nie wiem, czy chcę. Jak mnie znalazłeś, Sasza? Dlaczego nie wolno mi cię rozpoznać? Przed kim się ukrywasz i dlaczego?
Wśród listów są też wycinki z gazet, wydarte niecierpliwymi palcami i opatrzone dopiskami Saszy. Najważniejsze fragmenty podkreślono lub oznaczono wykrzyknikami.
Czyta przez godzinę, potem wkłada listy i wycinki do plecaka, plecak z powrotem do schowka. Lektura mnie nie zaskoczyła, mówi sobie w duchu. Jest bezkompromisowa. Samotny sprawiedliwy nie złożył broni. Nie szkodzi, że się zestarzał. W ogóle nie szkodzi.
Odstawia krzesło na miejsce, z powrotem na nim siada i uświadamia sobie, że nadal ma na głowie ten swój melonik. Zdejmuje go więc, odwraca do góry dnem i patrzy do środka, jak zawsze, gdy zaczyna rozmyślać. Joseph – to imię właściciela firmy kapeluszniczej, Steinmatzky’ego. Na firmowej metce przyznaje się do synów, nie do córek. Wiedeński adres firmy to Dürerstrasse 19, nad piekarnią. Ciekawe, czy firma nadal tam działa; pan Steinmatzky lubił wiedzieć, co kiedy zrobił, bo ten egzemplarz kapelusza ma datę 1938.
Mundy wpatruje się w kapelusz i przed oczyma staje mu jak żywy obraz wybrukowanej uliczki i małego zakładu nad piekarnią. Widzi na bruku potłuczone szkło i krew, Joseph Steinmatzky wraz z żoną i licznymi synami wleczony jest do policyjnej budy ku hałaśliwej radości