Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 10

Жанр:
Серия:
Издательство:
Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре

Скачать книгу

uciech, eksmajor zatrudnia jako gospodynię frywolną Szkotkę, panią McKechnie, która od wielu lat liczy sobie dwadzieścia dziewięć wiosen, niechętnie dzieli z nim łoże i tak skutecznie poleruje resztki kolekcji indyjskich srebrnych szkatułek, że tajemniczo znikają jedna po drugiej. Ale frywolna pani McKechnie nigdy nie głaszcze Mundy’ego po policzku, tak jak kiedyś czyniła to Aja, nie opowiada mu o bohaterskich czynach proroka Muhammada, nie trzyma go za rękę, póki chłopiec nie zaśnie, ani na odpędzanie nocnych strachów nie daje mu nic w zamian, kiedy zgubił amulet z tygrysiej skóry. Wkrótce ojciec wysyła Mundy’ego do szkoły z internatem – za pieniądze pochodzące ze spadku po dalekiej ciotce i ze stypendium dla dzieci oficerów. Chłopiec jest najpierw zdumiony, potem przerażony. Pożegnalne słowa majora, na pewno pełnego dobrych chęci, nie przygotowały go na to nowe życie.

      – Zawsze pamiętaj, że matka patrzy na ciebie z nieba. A jak widzisz, że jakiś facet czesze włosy przy innych, to zwiewaj gdzie pieprz rośnie – mówi ojciec, gdy ściskają się na do widzenia.

      Wyglądając z pociągu wiozącego go do szkoły i rozpaczliwie usiłując pamiętać, że matka patrzy na niego z nieba, Mundy na próżno szuka małych żebraków, którzy wieszaliby się u okien, peronów pełnych owiniętych co prawda w całuny, ale wcale nie zamordowanych ciał – głowy przykryte, stopy na wierzchu – i facetów czeszących się przy innych. Nie widzi też wypłowiałych jak krowie łajno na słońcu krajobrazów i błękitnych łańcuchów górskich, tylko podmokłe pola i tajemnicze afisze oznajmiające mu z mijanych płotów, że znajduje się w Strong Country.

      Po przyjeździe na miejsce odbywania kary były biały bóg i panicz zostaje bez sądu zdegradowany do rangi pariasa. Pod koniec pierwszego trymestru, uznany za wariata z kolonii, zaczyna mówić z hinduskim akcentem – jak tak, to tak. Ku dzikiej radości kolegów zawsze sprawdza, czy gdzieś pod ławkami nie czai się wąż, a na każdy dźwięk dobiegający ze szkolnych kaloryferów rzuca się pod stolik z okrzykiem: „Trzęsienie ziemi!”. Prowadzony do łaźni uzbraja się w rakietę tenisową, by mieć czym opędzać się od nietoperzy, które mogłyby spaść na niego z sufitu, a gdy rozlega się dzwon wzywający do kaplicy, głośno się zastanawia, kiedy muezin zacznie nawoływać do modlitwy. Wysyłany na poranne biegi dla okiełznania popędu płciowego, wciąż pyta, czy krążące na niebie hrabstwa Dorset kruki to latawce.

      Spadające na niego kary nie zdają się na nic. W czasie przeznaczonym na odrabianie lekcji mruczy pod nosem strzępy zapamiętanych wersetów Koranu, a po dzwonku nakazującym gaszenie świateł łatwo zastać go w umywalni przed popękanym lustrem, w którym sprawdza, czy nie ciemnieje mu twarz i okolice oczu, co potwierdziłoby jego żywione w skrytości ducha przekonanie, że jest porządnym muzułmaninem, a nie spadkobiercą arystokratycznej rasy swojej matki. Niestety: po jakimś czasie musi pogodzić się z myślą, że już do końca życia będzie pogardzanym, białym jak śnieg, obarczonym zbrodniami poprzednich pokoleń zadatkiem na nową klasę rządzącą Wielkiej Brytanii.

      Jego jedynym duchowym sprzymierzeńcem jest taki sam jak on wyrzutek: siwowłosy emigrant w okularach w drucianej oprawie i sfatygowanym garniturze, pełen godności, uprzejmy, w nieokreślonym wieku, który prowadzi dodatkowe zajęcia z niemieckiego i gry na wiolonczeli, mieszka zaś w małym mieszkaniu w domku z czerwonej cegły przy rondzie na Bristol Road. Nazywa się Mallory. Mundy natknął się kiedyś na niego w herbaciarni na High Street – dokładnie o tej godzinie, o której w szkole rozpoczynało się zebranie nauczycieli. Dlaczego pan Mallory siedzi w herbaciarni i czyta książkę, zamiast być z kolegami w sali konferencyjnej?

      – Bo ja nie jestem pełnoprawnym nauczycielem, panie Mundy – wyjaśnia ze swą zwykłą uprzejmością, zamykając książkę i prostując się na krześle. – Może kiedyś nim zostanę, gdy do tego dorosnę. Na razie jestem nauczycielem tymczasowym. Wiecznie tymczasowym. Może ciasta? Pan pozwoli…

      Jeszcze przed nadejściem weekendu Mundy zapisuje się na lekcje wiolonczeli, dodatkowe zajęcia z kultury niemieckiej i niemieckie konwersacje, wszystko po dwie godziny tygodniowo. Podjąłem tę decyzję, bo muzyka jest moją jedyną pasją, a kultura niemiecka to taka literacka wersja muzyki, pisze odważnie do majora, prosząc o dorzucenie piętnastu funtów do rocznego czesnego.

      Odpowiedź majora jest równie impulsywna, tym bardziej że wysłana za pośrednictwem telegrafu: Popieram z całego serca stop twoja matka wielki talent muzyczny stop jeżeli to krewny tego Mallory’ego co zdobywał Everest to świetny materiał ludzki stop zapytaj i odpisz stop mundy.

      Ale niestety, pan Mallory nie jest świetnym materiałem ludzkim, przynajmniej nie w tym sensie. Przepraszająco tłumaczy, że naprawdę nazywa się Hugo Mandelbaum, pochodzi z Lipska i ma lęk wysokości.

      – Tylko bardzo pana proszę, niech pan nie mówi o tym chłopcom. Wie pan, takie nazwisko… okropnie by się śmiali. – I sam się śmieje, i kiwa głową z rezygnacją kogoś, kto dobrze wie, że jest przedmiotem żartów.

      Okazuje się, że z tą wiolonczelą to nie był najlepszy pomysł. Z początku doktor Mandelbaum uczy Mundy’ego wyłącznie prowadzenia smyczka. W odróżnieniu od anglikańskiego misjonarza z Marri traktuje palce ucznia jak kable wysokiego napięcia; ostrożnie układa je na właściwych miejscach i natychmiast chroni się w drugim końcu pokoju. Jednak już po piątej lekcji zmienia się wyraz twarzy nauczyciela: zawodowa troska zostaje zastąpiona zwykłym współczuciem dla bliźniego. Siedząc przy pianinie, łączy ręce i opiera się na nich.

      – Panie Mundy – oświadcza wreszcie z wielką powagą. – Muzyka nie jest dla pana odpowiednim schronieniem. Może stanie się nim kiedyś, kiedy doświadczy pan już uczuć, które ona opisuje. Zresztą trudno coś przesądzać. Może będzie lepiej, jeżeli poszuka pan schronienia w języku. Już Karol Wielki mówił nam, że poznać drugi język to jak posiąść drugą duszę. Niemiecki jest właśnie taki. Gdy raz wejdzie do głowy, jest na zawołanie, można się w nim skryć, zamknąć za sobą drzwi. Pozwoli pan, że przeczytam krótki wiersz Goethego? Goethe wysławiał się czasem bardzo prosto. Szczególnie wtedy, gdy był w pańskim wieku, i potem znowu, gdy był w moim. Więc najpierw przeczytam panu po niemiecku ten bardzo prosty wiersz, a potem wytłumaczę, o co chodzi. I na nasze następne spotkanie pan się go nauczy. So.

      I doktor Mandelbaum recytuje najpiękniejszy i najkrótszy wiersz, jaki kiedykolwiek napisano w języku niemieckim, i zaraz go tłumaczy: „Ponad gór szczytami trwa cisza… poczekaj no, rychło ucichniesz ty też”1. Wiolonczela wraca do szafy doktora Mandelbauma, tej samej, w której trzyma swój stary garnitur. A Mundy, który zdążył już wiolonczelę serdecznie znienawidzić, teraz płacze, i to ze wstydu, choć zwykle nie roni łez. Doktor Mandelbaum siedzi w drugim kącie pokoju przy oknie zasłoniętym koronkową firanką i wpatruje się w książkę drukowaną szpiczastym gotykiem.

      A jednak staje się cud. Mija parę trymestrów i doktor Mandelbaum ma wreszcie wybitnego ucznia, a Mundy znajduje schronienie u Goethego, Heinego, Schillera, Eichendorffa i Mörikego. Czyta ich ukradkiem, zamiast odrabiać lekcje z religii, potem bierze do łóżka i czyta dalej, ale już pod kołdrą, w świetle latarki.

      – So, panie Mundy – oznajmia dumnie doktor Mandelbaum ponad tortem czekoladowym, który kupił z okazji doskonale zdanego przez Mundy’ego egzaminu państwowego. – Dziś obaj jesteśmy emigrantami. A może dopóki ludzkość jęczy w kajdanach, wszyscy dobrzy ludzie są emigrantami? – Bo doktor Mandelbaum pozwala sobie na uwagi o wyklętych tego świata tylko wtedy, gdy mówi po niemiecku. – Nie możemy wiecznie żyć w wieży z kości słoniowej.

Скачать книгу


<p>1</p>

Przeł. Krystyna Jackowska-Pociejowa (przyp. tłum.).