Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 13
Poufne. Sprawa osobista
Szanowny Panie Kapitanie!
Lady Stanhope poleciła mi zwrócić Pańską uwagę na Pana zobowiązania względem panny Nellie O’Connor, opiekunki do dzieci zatrudnianej przez Ich Lordowskie Moście. Lady Stanhope poleciła mi poinformować Pana, że jeżeli sytuacja panny O’Connor nie zostanie wkrótce uregulowana w sposób licujący z honorem oficera i dżentelmena, będzie musiała powiadomić o wszystkim dowódcę Pańskiego pułku.
Z poważaniem
osobisty sekretarz lady Stanhope.
Akt ślubu, jakby pośpiesznie podpisany przez anglikańskiego wikariusza w Delhi.
Akt zgonu z datą późniejszą o trzy miesiące.
Metryka urodzenia z tego samego dnia: witamy na świecie Edwarda Arthura Mundy’ego. Ku swemu zdumieniu Mundy zdaje sobie sprawę, że urodził się nie w Marri, a w Lahaurze, gdzie zmarły też jego matka i siostrzyczka.
Łatwo potrafi dopowiedzieć sobie resztę. Tajemnica żartów kapitana Graya została wyjaśniona. „Mundy? Mundy? A to nie kolega zrobił dziecko tej niańce od Stanhope’ów?” Sprawiając, że nie było powodu, by powtarzać te żarty w sądzie, major zamknął wszystkim usta. Przynajmniej wszystkim w sądzie. List sekretarza lady Stanhope nosił co prawda adnotację „Poufne”, ale cała sprawa była równie poufna dla wszystkich domowników Ich Lordowskich Mości. I ich rodzin. Mundy’emu wciąż kręci się w głowie od widoku, który powstaje w jego wyobraźni: oszalały z wściekłości major okłada niefortunnego żartownisia kapitana Graya. Mundy usiłuje wzbudzić w sobie podobną wściekłość, gniew, chęć zemsty, lecz czuje tylko bezradne współczucie dla dwojga ludzi uwięzionych w klatce ówczesnych konwenansów.
Dlaczego cały czas mnie okłamywał?
Bo nie uważał się za dobrego ojca.
Bo myślał, że wolałbym mieć inną matkę.
Bo czuł się winny.
Bo chciał, żebym miał własną godność.
To wszystko nazywa się – miłość.
Walizka z mosiężnymi okuciami kryje jeszcze jedną, ostatnią już tajemnicę: oprawne w skórę stare pudełko ze złotym herbem; jest w nim pisemna pochwała z Ministerstwa Obrony Pakistanu, datowana sześć miesięcy po narodzinach małego Mundy’ego. Dowodząc plutonem, z narażeniem własnego życia i strzelając z biodra, major Arthur Henry George Mundy unieszkodliwił dwudziestu żołnierzy nieprzyjaciela, za co zostaje udekorowany pakistańskim Orderem Honoru. Sam medal został prawdopodobnie zamieniony na gotówkę, ta zaś na napoje wyskokowe.
Wstaje świt. Łzy wreszcie płyną po policzkach. Mundy wbija dwa gwoździe nad łóżkiem, posługując się obcasem w charakterze młotka. Na jednym gwoździu wiesza pochwałę, na drugim zdjęcie zwycięskich Stanhope’ów i służby.
W swoim radykalizmie Ilse jest niezaspokojona, tak jak niezaspokojone jest jej ochocze, drobne ciało. Można Mundy’emu wybaczyć, że w zapale inicjacji nie odróżnia jednego od drugiego. Nie ma powodu, by martwił się bardziej swą ignorancją na temat Michaiła Bakunina niż tym, że zupełnie nie zna kobiecej anatomii. Ilse bierze go na intensywny kurs i jednego, i drugiego; byłoby zwykłą niegrzecznością przyjąć jedno, a odrzucić drugie. Więc gdy dziewczyna gromi państwo za to, że jest narzędziem ucisku jednej klasy społecznej przez drugą, Mundy żarliwie jej przytakuje, choć na pewno nie myśli wtedy o państwie. Gdy używa takich słów i zwrotów jak „indywidualność”, „wolność jednostki” czy „rehabilitacja egoizmu”, gdy obiecuje, że uwolni Mundy’ego z oków jego własnej niewolniczej jaźni, Mundy błaga ją, by to uczyniła. I wcale mu nie przeszkadza, że Ilse z takim samym zaangażowaniem mówi o konieczności radykalnej kolektywizacji. Gdy ona czyta mu Lainga i Coopera, a on chwilowo zaspokojony drzemie wygodnie na jej nagim brzuszku, czy jego potakujący ruch głowy to zbyt duże wymaganie? A skoro Ilse woli „uprawianie miłości” od „uprawiania wojny” – bo jest równocześnie anarchistką i pacyfistką – Mundy na każde zawołanie chętnie pręży swój muszkiet, byle tylko jej niecierpliwe pięty nie przestawały uderzać go po pośladkach na kokosowej macie jej maleńkiej klitki w Kolegium Świętego Hugona – tam męskie towarzystwo jest tolerowane, i to tylko przy otwartych drzwiach, od godziny szesnastej do osiemnastej. Podejmuje się je najczęściej herbatą earl grey i kanapkami z marmite. A czy w poczuciu zaspokojonej – oczywiście chwilowo – żądzy może być coś przyjemniejszego niż wspólna wizja społecznego raju rządzącego się dobrowolnym konsensusem wszystkich jego członków?
To wszystko nie znaczy jednak, że Ted Mundy nie jest sam z siebie wyznawcą objawionego przez Ilse Nowego Jeruzalem. W jej entuzjastycznym radykalizmie odnalazł nie tylko echa poglądów ukochanego doktora Mandelbauma, lecz również ujście dla własnych nieokreślonych, ale buntowniczych uczuć względem wszystkiego, czym jest dla niego Anglia. Słuszna sprawa Ilse stała się jego sprawą. On sam jest przecież hybrydą, włóczęgą, człowiekiem bez ziemi, rodziców, własności czy wzorów do naśladowania, którego twarda skorupa popękała. Od czasu do czasu w drodze na wykład lub do biblioteki spotyka dawnych kolegów ze szkoły, kroczących dumnie w sportowych marynarkach, bryczesach do konnej jazdy i butach świecących wypolerowanymi noskami. Inni mijają go pośpiesznie. Wyobraża sobie, że myślą: Boże, ten Mundy, całkiem mu odbiło. I mają rację. Jemu rzeczywiście odbiło. Nie należy do żadnego z elitarnych studenckich klubów. Nie unika przepychanek ze znienawidzonymi prawicowcami na hałaśliwych, choć niemogących szczycić się szczególną frekwencją wiecach politycznych. Jego ulubioną pozycją – o ile nie jest to pozycja miłosna z Ilse – jest siad na podłodze z nogami sterczącymi ponad uszy w zatłoczonych pokojach lewicujących wykładowców, gdzie wysłuchuje ewangelii według świętych Thoreau, Hegla, Marksa czy Lukácsa.
I nie ma większego znaczenia, że argumenty są dla niego nieprzekonujące, że traktuje to jak muzykę, do której nie ma zdolności, a nie żelazną logikę, do której owe argumenty roszczą sobie pretensje. Nie przeszkadza mu, że towarzyszy jest mało. Gdy Ilse idzie na marsz, tolerancyjny Mundy opowiada się za jej przekonaniami całym swym jestestwem i wraz z nią wsiada o świcie do autobusu na Gloucester Green, a w plecaku po majorze ma dla niej jej ulubione batoniki Mars, kupione w hali targowej świeże kanapki z pastą jajeczną i termos z zupą pomidorową z koncentratu. Ramię w ramię – czy raczej dłoń w dłoń – odbywają marsze protestacyjne przeciwko Haroldowi Wilsonowi za to, że popiera wojnę w Wietnamie, i – ponieważ zostali zdradziecko pozbawieni możliwości wyrażenia swej dezaprobaty drogą parlamentarną – ogłaszają swą przynależność do opozycji pozaparlamentarnej. Maszerują na Trafalgar Square w proteście przeciwko apartheidowi i namiętnie deklarują poparcie dla amerykańskich studentów, którzy zdecydowali się spalić swe karty powołania do wojska. Gromadzą się w Hyde Parku, skąd grzecznie wyprasza ich policja, przez co czują się trochę zwycięscy, a trochę przegrani. Ale codziennie w imię demokracji giną setki Wietnamczyków, codziennie spadają na nich bomby, pali się im dżunglę napalmem, wyrzuca ich z helikopterów, więc Mundy jest sercem z nimi. I Ilse też.
By zaprotestować przeciwko przejęciu władzy w Atenach przez juntę popieranych przez CIA pułkowników oraz torturowaniu i zabijaniu niezliczonych greckich lewicowców, na próżno wyczekują przed londyńskim hotelem Claridge’s, gdzie mieli zatrzymać się pułkownicy podczas swej potajemnej