Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 11
Od czasu do czasu, chcąc wypełnić ojcowski obowiązek, w szkole pojawia się bez zapowiedzi major. Wspierając się na lasce z wiśniowego drewna, robi przegląd wojsk i ryczy. Jeżeli Mundy gra w rugby, ryczy doń, by połamał zasrańcom nogi, gdy w krykieta – ręce. Jego odwiedziny urywają się jednak, gdy za którymś razem, nie mogąc znieść goryczy porażki, oznajmia wszem wobec, że trener to pedał, i – nie po raz pierwszy w życiu – zostaje wyprowadzony za bramę. A za bramą szkoły trwają już w najlepsze szalone lata sześćdziesiąte – tylko w obrębie jej murów orkiestra wciąż jeszcze gra na imperialną nutę. Dwa razy dziennie na szkolnych nabożeństwach chwali się poległych, a gani żyjących, wynosi białego człowieka nad inne rasy i nakazuje wstrzemięźliwość płciową chłopcom, których podnieca byle nagłówek w „Timesie”.
Lecz choć ucisk, którego Mundy doznaje od swych dręczycieli, wzmaga jego nienawiść do nich, nie udaje mu się uniknąć przekleństwa ich aprobaty. Jego największym wrogiem jest bowiem wrodzona dobroduszność i nieposkromiona chęć przynależenia do wspólnoty. Pustkę, którą usiłuje wypełnić, zrozumieć może tylko ktoś, kto nie znał własnej matki. A zmiana nastawienia do niszczonego kiedyś ucznia odbywa się powoli i podstępnie. Zaczyna się od tego, że coraz częściej uchodzą mu płazem najróżniejsze przejawy niesubordynacji. Pali papierosy w najbardziej niebezpiecznych miejscach, ale nikt jakoś nie chce go na tym przyłapać ani poczuć woni z ust. Podczas nabożeństwa czyta lekcję w stanie upojenia alkoholowego, bo właśnie wypił kufel piwa przy tylnych drzwiach pobliskiego pubu, lecz zamiast obowiązkowej w takich wypadkach kary chłosty spotyka go niespodziewane wyróżnienie: zostaje jednym z uczniowskich prefektów z dużymi szansami na stanowisko przewodniczącego szkoły. Najgorsze jednak ma dopiero nadejść. Otóż mimo pewnej niezgrabności Mundy dostaje się do szkolnej reprezentacji w rugby i w krykiecie i już zupełnie nieoczekiwanie zostaje szkolnym bohaterem. Pogańskie praktyki i wywrotowe poglądy w jednej chwili idą w zapomnienie. Dostaje tytułową rolę w nudnym jak flaki z olejem średniowiecznym moralitecie. Szkołę opuszcza w niechcianej glorii, a dzięki doktorowi Mandelbaumowi czeka już na niego stypendium na germanistyce w Oksfordzie.
– Drogi chłopcze…
– Ojcze…
Mundy pozwala majorowi zebrać myśli. Siedzą w szklarni w podlondyńskiej willi. Na zewnątrz jak zwykle pada deszcz. Strugi wody zasłaniają błękitne sosny w zapuszczonym ogródku, spływają po zardzewiałych framugach drzwi, uderzają o spękane płytki przed progiem. Frywolna pani McKechnie bawi w Aberdeen. Jest popołudnie, więc major znajduje się teraz w stanie lucidum intervallum między drinkiem do lunchu a pierwszą wieczorną szklaneczką. Sparszywiały ogar powarkuje i puszcza gazy w legowisko u stóp swego pana. W szklarni brakuje już szybek, ale majorowi to nie przeszkadza, bo od pewnego czasu cierpi na klaustrofobię. Odtąd zgodnie z domowym regulaminem nie zamyka się u niego ani okien, ani drzwi. Swej topniejącej z roku na rok publiczności Pod Łabędziem powtarza w kółko, że jeżeli dranie chcą go dopaść, to wiedzą, gdzie go szukać – i tu wskazuje zawsze na swą nieodłączną laskę z wiśniowego drewna.
– Czyli co, chłopie, jesteś zdecydowany? Na tę niemczyznę? – I z mądrą miną zaciąga się birmańskim cygarem.
– Tak jest, tato, dziękuję.
Major i ogar razem zastanawiają się nad odpowiedzią, pierwszy jednak odzywa się major:
– No wiesz, parę porządnych pułków nam zostało. Nie wszystkie jeszcze zeszły na psy.
– Mimo wszystko jestem zdecydowany, tato.
Kolejna dłuższa pauza.
– Myślisz, że szkopy znów się do nas wezmą? Od poprzedniego razu minęło dwadzieścia lat, przedtem też było dwadzieścia, więc chyba znowu czas na nich.
Następuje jeszcze jedna chwila ciszy. Twarz majora nagle się rozjaśnia.
– No tak, synu. Możesz mieć pretensje do matki.
Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich miesięcy Mundy zaczyna się bać o stan umysłu ojca. Moja zmarła matka miałaby być odpowiedzialna za kolejną wojnę z Niemcami? Jak to, tato, jak to?
– Tej kobiecie języki przychodziły tak łatwo, jak nam splunąć. I hindi, i pendżabski, i urdu, i telugu, i tamilski, i niemiecki…
Mundy nie posiada się ze zdumienia.
– Niemiecki też?
– I francuski. W mowie, w piśmie, w śpiewie. Miała ucho jak ptak przedrzeźniacz. Zresztą u Stanhope’ów to rodzinne.
Mundy słucha tego z wielką satysfakcją. Dzięki doktorowi Mandelbaumowi od pewnego czasu jest w posiadaniu tajnej informacji, że niemiecki to piękny, poetycki, dźwięczny, logiczny i niespodziewanie wesoły język, a równocześnie posiada ową romantyczną duszę, której nie zrozumie nikt, kto nie potrafi się jej doszukać. Poza napisem „Wstęp wzbroniony” posiada więc właściwie wszystko, o czym mógłby marzyć poszukujący duchowego schronienia dziewiętnastoletni „wilk stepowy”. A teraz jeszcze okazuje się, że to wrodzony talent! Tak oto Los rozwiewa ostatnie wątpliwości. Przecież gdyby nie doktor Mandelbaum, Mundy nigdy nie poszedłby na germanistykę. A gdyby nie germanistyka, nie zapisałby się na cotygodniowe zajęcia z gockiego przekładu Biblii biskupa Wulfili. A gdyby nie Wulfila, trzeciego dnia pierwszego semestru na uniwersytecie nie siedziałby na perkalowej kanapie w północnej części Oksfordu pośladek w pośladek z drobną, acz ognistą Ilse, Węgierką poliglotką, która wzięła na siebie zadanie wprowadzenia dryblasa półsieroty – prawiczka – w świat doznań seksualnych. Odbywszy akademickie safari po uczelniach całej niemal Europy, znalazła się w Oksfordzie, by tu zrozumieć dogłębnie korzenie współczesnego anarchizmu. Wulfila znalazł się w jej planie studiów zupełnie przypadkowo.
Wezwany w środku nocy do podlondyńskiej willi zasmucony Mundy podtrzymuje spoconą głowę ojca, który w jego ramionach wydaje ostatnie tchnienie swego nędznego żywota, podczas gdy beztroska pani McKechnie pokrzepia się cygarem na schodach. Na pogrzebie zjawiają się poza synem i konkubiną: adwokat, od dawna już nieopłacany księgowy, właściciel Łabędzia i kilku bywalców lokalu. Pani McKechnie, która wciąż liczy sobie dwadzieścia dziewięć lat, stoi nad otwartym grobem na baczność jak prawdziwa dzielna szkocka wdowa. Jest lato, więc ma na sobie czarną szyfonową sukienkę, którą leniwy wietrzyk opina na jej ciele, ukazując piękny zarys biustu i innych krągłości. Zasłania usta książeczką do nabożeństwa i szepcze Mundy’emu do ucha z tak bliska, że jej usta łaskoczą go w uszy.
– Widzisz, co mógłbyś mieć, gdybyś ładnie poprosił? – mówi ze swym aberdeeńskim akcentem i ku oburzeniu Mundy’ego lekko muska dłonią jego krocze.
Mundy chroni się wreszcie w college’u i drżąc na całym ciele, przegląda swój skromny spadek: mocno zniszczone czerwono-białe szachy z kości słoniowej; zgniłozielony wojskowy plecak, w nim sześć koszul szytych na miarę przez firmę Ranken sp. z o.o., rok założenia 1770, Kalkuta, dostawca dworu JKM Jerzego V, filie w Delhi, Madrasie, Lahaurze i Marri; mocno poobijaną cynową piersiówkę, nieodłączną towarzyszkę wysiadywania pod rozłożystą melią o zachodzie słońca; pogięty scyzoryk do przecinania cygar; złamany ceremonialny nóż Gurkhów z wygrawerowanym napisem „Dzielnemu Przyjacielowi”; przekazywaną