Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 14
Rodzice Ilse mieszkają w Hendon w bliźniaku z zielonym dachem i sadzawką, w której moczą wędki gipsowe krasnale. Jej ojciec to chirurg marksista o szerokim słowiańskim czole i kędzierzawych włosach, a matka – psychoterapeutka pacyfistka, wyznawczyni Rudolfa Steinera. Mundy w życiu jeszcze nie spotkał równie inteligentnej i tolerancyjnej pary. Natchniony tym przykładem budzi się któregoś dnia w swym pokoju z mocnym postanowieniem oświadczenia się ich córce. Wszystkie okoliczności zdają się przemawiać za takim rozwiązaniem, bowiem Ilse, śmiertelnie znudzona angielską flegmą przejawianą również w działalności wywrotowej, zaczyna właśnie tęsknić za uczelniami, na których studenci idą na całość – za Paryżem, Berkeley, Mediolanem. Po długich namysłach jej wybór pada na Wolny Uniwersytet Berliński, kolebkę nowego porządku świata; Mundy poprzysiągł, że weźmie urlop dziekański i pojedzie razem z nią.
A cóż bardziej naturalnego, dowodzi, niż jechać tam już jako mąż i żona?
Nie jest to może najlepsza chwila, by występować z taką propozycją, ale Mundy, gdy ma w głowie jakiś wielki plan, nie przejmuje się taktycznymi drobiazgami. Właśnie oddał cotygodniowy esej, tym razem o symbolice kolorów u pierwszych minnesingerów, i czuje się panem chwili. Z kolei Ilse jest wyczerpana dwoma dniami bezowocnego maszerowania po Glasgow w towarzystwie Fergusa, szkockiego studenta historii – pochodzenie robotnicze – zatwardziałego homoseksualisty. Jej reakcja na oświadczyny Mundy’ego jest więc poniekąd przytłumiona, wręcz pogardliwa. Małżeństwo? Przecież chyba nie o tym myśleli, gdy dyskutowali o Laingu i Cooperze. Małżeństwo? Naprawdę chodzi mu o takie prawdziwe mieszczańskie małżeństwo? O państwowy obrzęd? A może Mundy aż tak bardzo cofnął się w rozwoju ideologicznym, że marzy mu się błogosławieństwo instytucji kościelnej? Ilse patrzy na niego może nie z gniewem, ale na pewno z głębokim smutkiem. Wzrusza ramionami, nawet to robi z wdziękiem. Musi mieć trochę czasu, by przemyśleć, czy tak osobliwe posunięcie jest do pogodzenia z jej zasadami.
Mundy dostaje oczekiwaną odpowiedź następnego dnia. Filigranowy węgierski aniołek w samych tylko skarpetkach stoi z rozstawionymi nogami w swej klitce w college’u, w jedynym kącie, którego nie można zobaczyć z dziedzińca. Są jakieś granice filantropii, nawet filantropii pacyfistyczno-anarchistyczno-humanistyczno-radykalnej. Ilse ma zaciśnięte piąstki, a po policzkach z wypiekami płyną jej łzy.
– Teddy, twoje serce jest kompletnie mieszczańskie! – mówi przez łzy ze swym rozkosznym akcentem. I jakby po namyśle dodaje: – Chcesz głupiego małżeństwa, a jesteś kompletne dziecko, jeśli chodzi o seks!
3
Przyszły badacz niemieckiej duszy, który właśnie wynurza się z pociągu międzynarodowego na rześkie berlińskie powietrze, jest posiadaczem sześciu szytych na jego śp. ojca koszul o za krótkich na syna rękawach, ale z jakiegoś dziwnego powodu nie w pasie, stu funtów szterlingów i pięćdziesięciu sześciu marek niemieckich wygrzebanych przez zapłakaną Ilse z jakiejś szuflady. Trochę za późno poinformowano Mundy’ego, że stypendium, dzięki któremu jakoś wiązał koniec z końcem w Oksfordzie, przestaje być wypłacane na czas urlopu dziekańskiego za granicą.
– Jaki Sasza, gdzie, na miłość boską? – ryczy do niej z okna wagonu na peronie dworca Waterloo, gdy Ilse postanawia po raz enty zmienić zdanie i wskoczyć za nim do pociągu… tylko że nie wzięła ze sobą paszportu.
– Powiedz mu, że to ja cię przysłałam – błaga Mundy’ego, gdy ku jego wielkiej uldze pociąg zaczyna nareszcie ruszać z miejsca. – Daj mu list ode mnie. On już skończył studia, ale to demokrata. W Berlinie każdy go zna. – To ostatnie jest dla Mundy’ego akurat tak przekonujące, jakby ktoś powiedział mu, że w Bombaju każdy zna Guptę.
Jest rok 1969, Beatlesi nie są już u szczytu sławy, ale Mundy’emu nikt tego jeszcze nie powiedział, więc dalej męczy się z mnisią brązową czupryną, która łaskocze go w uszy i włazi mu w oczy. Niesie przewieszony przez ramię plecak po ojcu, co ma znamionować wiecznego tułacza, jakim postanowił zostać, gdy życie utraciło dla niego wszelki sens. Ucieka przecież od zawiedzionej miłości, przyświeca mu zaś przykład Christophera Isherwooda, pozbawionego złudzeń kronikarza berlińskich rozdroży. Mundy, podobnie jak Isherwood, niczego już nie oczekuje od życia, tylko życia samego w sobie. Będzie je rejestrował jak aparatem fotograficznym. Będzie samotnym artystą ze złamanym sercem. A jeżeli stanie się cud i na nowo nauczy się kochać – choć to mało prawdopodobne, za bardzo zawiódł się na Ilse – no to może i on znajdzie swą Sally Bowles w jakiejś obskurnej knajpie, gdzie piękne kobiety w beretach piją absynt i zachrypniętym głosem śpiewają o rozczarowaniach miłosnych. Czy jest anarchistą? To się okaże; by być anarchistą, trzeba mieć choć promyk nadziei. Na razie naszemu świeżo upieczonemu mizantropowi bliższy jest nihilizm. Dlatego zapewne sam się sobie dziwi, skąd tyle w nim energii, gdy wyrusza na poszukiwanie Saszy, Wielkiego Aktywisty. Skąd to poczucie, że znalazł się w świeższym, weselszym świecie, skoro podobno stracił wszystko?
– Idź na Kreuzberg! – wyje za nim Ilse, gdy Mundy przez okno wagonu po raz ostatni macha jej na pożegnanie. – Tam o niego pytaj! I opiekuj się nim, Teddy! – nakazuje, a Mundy nie wie, jak ma to rozumieć. Pociąg tymczasem unosi go do następnego etapu jego życiowej podróży.
Mundy zauważa z ulgą, że Kreuzberg to nie Oksford.
Na dworcu nie czeka na niego miła pani z farbowanymi włosami, która w imieniu uczelni miała przekazać mu listę adresów przyzwoitych stancji. Niepokorni zachodnioberlińscy studenci, wyparci z innych dzielnic miasta przez niebotyczne ceny, rozeszli się po zbombardowanych fabrykach, opuszczonych stacjach kolejowych i starych czynszowych kamienicach położonych zbyt blisko Muru nawet jak na gust deweloperów. W tureckich slumsach z azbestu i blachy falistej, które tak bardzo przypominają Mundy’emu dzieciństwo, nikt nie sprzedaje podręczników akademickich czy rakiet do squasha, tylko figi, miedziane patelnie, chałwę, skórzane sandały i plastikowe żółte kaczuszki na sznurku. Pakistańskiego syna marnotrawnego wita woń wschodnich przypraw, węgla drzewnego i pieczonej baraniny. Ulotki i graffiti na ścianach i oknach komun to nie afisze uczelnianych przedstawień sztuk mniej znanych dramatopisarzy elżbietańskich, za to nie pozostawiają suchej nitki na szachu, Pentagonie, Henrym Kissingerze, prezydencie Lyndonie Johnsonie i Napalmowej Kulturze Imperialistycznej Amerykańskiej Agresji na Wietnam.
Rada Ilse wcale nie okazuje się taka zła. W knajpkach, doraźnie uruchamianych klubach czy choćby na rogach ulic, na których wystają zbuntowani studenci z papierosami w ustach, imię Saszy wywołuje na twarzach porozumiewawczy uśmiech i rzeczywiście każdemu coś mówi. Sasza? Sasza, ten mówca? Ten Sasza? No wiesz, mamy problem. My tutaj byle komu nie dajemy niczyjego adresu, bo schweinesystem ma długie uszy. Lepiej zostaw wiadomość w Demokratyczno-Socjalistycznym Związku Studentów, to może Sasza sam się z tobą skontaktuje.
Schweinesystem, powtarza sobie nowicjusz Mundy. Zapamiętać to określenie. Świński system. Czy czuje chwilową urazę do Ilse, że wepchnęła go w sam środek burzy radykalizmu bez map i przyrządów nawigacyjnych? Może. Ale zbliża się wieczór, Mundy wybrał już drogę i mimo żałoby ma wielką ochotę zakosztować tego nowego życia.
– Spytaj Anitę z Szóstej