Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 16
– A co zamierzasz studiować w Berlinie, Teddy? – pyta znacznie łagodniej Sasza.
– Germanistykę.
Brunetka natychmiast się obraża.
– No to życzę szczęścia, towarzyszu. Profesorowie od tego starego gówna tak się boją, że nie ruszają się ze swoich bunkrów, a te dwudziestoletnie palanty, których nam wysyłają, też się boją, więc przyłączają się do nas.
Teraz kolej na jej koleżankę blondynkę.
– Masz forsę, towarzyszu?
– Niestety niewiele.
– Co, pieniędzy też nie masz? To jesteś kompletnie nieprzydatny! Jak chcesz zarobić na chleb powszedni? Na nowy kapelusz?
– Pewnie mogę pracować – mówi Mundy, usiłując dostosować się do ich poczucia humoru.
– Co, dla świńskiego systemu?
Znowu odzywa się brunetka. Włosy odgarnęła za uszy. Ma krótką, nieco krzywą szczękę.
– A jaki jest cel naszej rewolucji, towarzyszu?
Mundy nie spodziewał się egzaminu, lecz dzięki sześciu miesiącom kontaktów z Ilse i jej przyjaciółmi nie jest całkiem nieprzygotowany.
– Przeciwstawienie się wojnie w Wietnamie… Powstrzymanie rozwoju imperialistycznego militaryzmu… Odrzucenie państwa konsumpcyjnego… Zanegowanie burżuazyjnego systemu wartości… Przebudzenie klasy średniej, edukowanie jej… Stworzenie nowego, sprawiedliwego społeczeństwa… i występowanie przeciwko wszelkiej irracjonalnej władzy.
– Irracjonalnej? A jest coś takiego jak racjonalna władza? Wszelka władza jest irracjonalna, dupku. Masz rodziców?
– Nie.
– Zgadzasz się z Marcusem, że pozytywizm logiczny to stek bzdur?
– Niestety, nie jestem filozofem.
– W stanie zniewolenia nikt nie ma wolnej świadomości. Zgadzasz się?
– No, rzeczywiście, to brzmi dość rozsądnie.
– Nie ma „rozsądnie”, dupku. Tak jest i już. W Berlinie masy studenckie stawiają ciągły opór siłom kontrrewolucji. Miasto Związku Spartakusa, stolica Trzeciej Rzeszy powraca do swych rewolucyjnych korzeni. Czytałeś Horkheimera? Nie czytałeś Zmierzchu? To naprawdę jesteś żałosny.
– Zapytaj go, czy jest eingebläut – dodaje blondynka, używając słowa, którego Mundy nigdy jeszcze nie słyszał.
Śmieją się wszyscy oprócz Saszy, który po tej krótkiej wymianie zdań postanawia przyjść Mundy’emu w sukurs.
– No dobrze, towarzysze. To swój chłop, dajmy mu spokój. Może spotkamy się potem w Klubie Republikańskim?
Obserwowani przez Saszę podwładni jeden po drugim schodzą po drabinie. Wreszcie Sasza opuszcza za nimi właz, zamyka go i ku zdumieniu Mundy’ego wyciąga rękę i kładzie mu ją na ramieniu.
– Masz tę szkocką, Teddy?
– W plecaku.
– Nie przejmuj się Christiną. Greczynki w ogóle za dużo gadają. Jak przeżyje orgazm, zaraz inaczej zaśpiewa. – Otwiera małe drzwi w ścianie strychu. – I tu wszyscy mówią do siebie „dupku”. To w sumie dość pieszczotliwe, zupełnie jak „towarzysz”. Rewolucja brzydzi się owijaniem w bawełnę.
Czy Sasza się uśmiecha, gdy to mówi? Mundy nie jest pewien.
– A co znaczy eingebläut?
– Pytała, czy już cię kiedyś spałowano. Ma wielką ochotę zobaczyć na twoim ciele ładne, wielkie sińce.
Mundy gnie się wpół i wchodzi za Saszą do długiego, mrocznego pomieszczenia, które na pierwszy rzut oka wygląda jak podpokład statku. Wysoko nad nimi widać dwa okna w dachu, coraz więcej w nich gwiazd. Sasza zdejmuje beret, spod którego ukazuje się niesforna, prawdziwie rewolucyjna czupryna. Zapala zapałkę, od niej lampę naftową. Płomień rośnie i w jego świetle Mundy zauważa stare, chyba zabytkowe biureczko z mosiężną inkrustacją, na nim mnóstwo ulotek i maszynę do pisania. Pod ścianą stoi podwójne żelazne łóżko zarzucone sfatygowanymi poduszkami z jedwabiu i brokatu. A na podłodze sterty książek, jak kamienie w strumieniu.
– Wszystko kradzione. Dla dobra rewolucji – wyjaśnia Sasza, wskazując dłonią swoją szczególną bibliotekę. – Nikt ich nie czyta, nikt nawet nie zna tytułów. Wiedzą tylko tyle, że własność intelektualna to własność mas, a nie tych krwiopijców, czyli wydawców i księgarzy. W zeszłym tygodniu zrobiliśmy zawody: kto przyniesie najwięcej książek, zada najcięższy cios moralności burżuazyjnej. Jadłeś już coś dzisiaj?
– Niewiele.
– „Niewiele” znaczy po angielsku „nic”? No to jedz.
Sasza popycha Mundy’ego na okropnie stary skórzany fotel, stawia na stół dwa puste kubki do mycia zębów i kładzie kawał kiełbasy i bochenek chleba. Lewe ramię Saszy jest wyższe od prawego; gospodarz krząta się, lekko powłócząc prawą nogą. Mundy rozpina sprzączki plecaka, spomiędzy koszul po ojcu wyciąga butelkę St. Hugh’s Buttery Scotch Whisky od Ilse i nalewa trochę do obu kubków. Sasza balansuje naprzeciw niego na drewnianym zydelku, wkłada okulary w grubej czarnej oprawie i zabiera się do dokładnej lektury listu od Ilse, podczas gdy Mundy już odkrawa sobie kromkę chleba i kawałek kiełbasy.
– „Teddy nigdy cię nie zawiedzie” – cytuje Sasza. – Rzekłbym, że dość to subiektywny osąd. I co on właściwie oznacza? Że mam ci się zwierzać? Na jakiej podstawie ona tak twierdzi?
Mundy jakoś nie znajduje na to odpowiedzi, ale też Sasza na nią nie czeka. Mówi z lekkim regionalnym akcentem, lecz Mundy nie jest jeszcze dość wykształcony, by rozpoznać skąd.
– Co ci o mnie mówiła?
– Niewiele. Że skończyłeś studia, ale jesteś demokratą. I że wszyscy cię znają.
Sasza jakby tego nie słyszał.
– „Dobry przyjaciel, lojalny w każdej sytuacji, prostolinijny, nie należy do żadnego ugrupowania…” I za to mam cię podziwiać? „Głową burżuj, sercem socjalista”. No to dorzućmy jeszcze kapitalistyczną duszę i komunistycznego ptaszka do kompletu. Czemu ona pisze mi to wszystko? – Zastanawia się przez chwilę. – Zaraz, zaraz, czy ona przypadkiem cię nie rzuciła?
– W sumie tak – przyznaje Mundy.
– To mamy jasność. Rzuciła cię i teraz ma wyrzuty sumienia… A to co? Nie do wiary: