Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 9
Bywają jednak inne, choć bardzo rzadkie wieczory, gdy major z jeszcze groźniejszą niż zwykle miną podchodzi do stojącego w kącie pokoju biurka, otwiera je jednym z licznych kluczy na łańcuszku i uroczyście wyjmuje stary tom w czerwonej oprawie ze złoconym napisem: Rudyard Kipling – Czytanki z dzieł wybranych. Ze sfatygowanego metalowego etui major wyjmuje okulary do czytania i nakłada je, umieściwszy szklankę z whisky w dziurze ratanowego fotela, po czym zaczyna wyrzucać z siebie urywanym głosem zdania o Mowglim, chłopcu z dżungli, i innym chłopcu imieniem Kim, który został szpiegiem w służbie Jej Królewskiej Mości, choć czytanka nie ujawnia, co się z nim potem stało, czy mu to uszło na sucho, czy też go złapano. Major potrafi popijać, czytać i znów popijać całymi godzinami z tak poważną miną, jakby celebrował podniesienie. Wreszcie zasypia, Aja wysuwa się na palcach z ciemnego kąta, w którym skrywała się podczas lektury, bierze Mundy’ego za rękę i prowadzi do łóżka. Czytanki Kiplinga to jedyna pozycja, która ocalała z wielkiego i różnorodnego księgozbioru jego matki.
– Ta kobieta miała więcej książek, niż ja zjadłem gorących obiadów – dziwuje się po żołniersku major.
Mimo to z czasem Mundy’emu coraz trudniej przychodzi zrozumieć, że tak kulturalna dama zostawiła mu tylko jeden zaczytany do cna zbiorek kilku niedokończonych opowieści. Znacznie chętniej wsłuchuje się więc w opowiadane mu do poduszki historie Aji o bohaterskich czynach Proroka. Swą edukację uzupełnia, uczęszczając do tego, co pozostało z dawnej kolonialnej szkółki dla sierot i dzieci uboższych oficerów, nadal bierze udział w szkolnych przedstawieniach i raz na tydzień odwiedza anglikańskiego misjonarza o gładkiej twarzy, który uczy go religii i gry na pianinie, a najbardziej lubi prowadzić swymi palcami palce nielicznych podopiecznych. Jednak owe przypadkowe kontakty z chrześcijaństwem to tylko nieprzyjemne chwile, sporadycznie zakłócające słoneczne dni pogaństwa. Dni te płyną najprzyjemniej na zawziętej grze w krykieta – z Ahmedem, Umarem i Alim – na bitej drodze za meczetem albo na wpatrywaniu się w lśniące kałuże w zagłębieniach skalnych w towarzystwie Rani, dziewięcioletniej bosej piękności, której Mundy szepcze do ucha dziecięce wyznania miłosne i z którą chce się ożenić najszybciej, jak tylko się da, albo na wyśpiewywaniu patriotycznych pieśni pendżabskich, gdy na pułkowym boisku do krykieta wciągana jest na maszt nowiutka flaga Islamskiej Republiki Pakistanu.
I pewnie Mundy spędziłby w ten sposób resztę swej młodości i w ogóle resztę życia, gdyby nie to, że pewnego wieczoru uciekli nagle wszyscy służący, nawet Aja, że – który to raz? – zabito deskami okiennice ich domku i że ojciec z synem w milczącym pośpiechu władowali resztki swego dobytku do skórzanych waliz z miedzianymi okuciami. I tak oto bladym świtem podskakują już na wybojach pod budą starej ciężarówki żandarmerii; na przednich siedzeniach w kabinie towarzyszą im dwaj pendżabscy żołnierze o marsowych minach. U boku Mundy’ego kuli się zdegradowany major piechoty pakistańskiej, już w cywilnym kapeluszu i starym szkolnym krawacie, bo krawat w barwach pułkowych nie przystoi komuś, kogo uznano winnym podniesienia ręki na towarzysza z korpusu oficerskiego. Mundy nie wie dokładnie, co takiego major zrobił z ręką, kiedy ją już podniósł, ale sądząc po konsekwencjach, nie włożył jej z powrotem do kieszeni. Przy bramie garnizonu dewan, który dotąd zawsze witał Mundy’ego szerokim uśmiechem, teraz stoi z kamienną twarzą. Obok niego tkwi Aja z twarzą białą jak kreda albo jak duchy, których zawsze tak się obawiała. Ahmed, Umar i Ali wyją, machają rękami i pędzą za odjeżdżającą ciężarówką, ale nie ma wśród nich Rani. Rani w odświętnej sukience, z czarnymi włosami świeżo zaczesanymi do tyłu, ze złączonymi stopami klęczy na poboczu drogi i tłumi płacz w splecionych ramionach.
Statek wypływa z Karaczi po ciemku i cały rejs do Anglii również odbywa się w ciemności, bo major wstydzi się pokazać po tym, jak wydrukowano jego zdjęcie w pakistańskiej prasie. Kryje się więc, popijając whisky w kabinie; je tylko to, do czego zmusi go syn. Chłopiec staje się opiekunem ojca, pilnuje go, sprawdza, czy wydawany na statku dziennik nie zawiera treści toksycznych, i wyprowadza majora na ukradkowe spacery albo przed wschodem słońca, albo wieczorem, gdy cały statek przebiera się do kolacji. Leżąc na wznak na drugiej koi i biernie paląc cygara ojca, liczy mosiężne śruby w drewnianych wręgach wznoszących się łukiem w stropie kabiny, wsłuchuje się to w gadaninę majora, to w pomruk silników statku lub zgaduje, jak też mogły się skończyć wszystkie te niedokończone opowieści Kiplinga. Albo marzy o Rani i o tym, by rzucić się w morze i popłynąć z powrotem do ojczyzny, którą jego ojciec wciąż nazywa Indiami.
A załamany major ma wiele do powiedzenia na temat Indii; część z tego, co mówi, młodego Mundy’ego bardzo zastanawia. Teraz, gdy nie ma już nic do stracenia, major oświadcza, że jest zniesmaczony udziałem swego kraju w tym skandalu, jakim było dopuszczenie do podziału Indii. Przeklina na czym świat stoi drani i idiotów z rządu i parlamentu. Wini ich o wszystko, nawet o to, co się stało z rodziną Aji. Wygląda na to, że usiłuje na ich barki złożyć własne poczucie winy. Przelew krwi i przymusowe wędrówki, załamanie się systemu prawnego, porządku i administracji centralnej są już dla niego konsekwencjami nie tubylczego oporu, a rozpanoszenia się, spisków, chciwości, korupcji i tchórzostwa brytyjskich władz kolonialnych. Lord Mountbatten, ostatni wicekról, na którego major nie pozwalał dotąd powiedzieć złego słowa, zostaje w oparach kabiny przemianowany na Osła.
– Gdyby Osioł myślał mniej o podziale Indii, a więcej o tym, jak powstrzymać masakry, mógłby uratować milion ludzi. Albo i dwa.
Niewiele lepszą prasę mają teraz u majora premier Attlee i minister Stafford Cripps. Niby to nazywają się socjalistami, a takie same z nich snoby jak z wszystkich innych.
– No a Winston Churchill? No, ten to byłby gorszy niż ci dwaj razem wzięci, gdyby tylko znowu dorwał się do władzy. A wiesz dlaczego, synu? Co? Wiesz?
– Nie, tato.
– Bo on uważał wszystkich, i hindusów, i muzułmanów, za stado baranów. Za takich, co tylko trzeba ich tłuc, wieszać i uczyć Biblii. Żebyś już nigdy nie powiedział przy mnie ani jednego dobrego słowa o tym człowieku. Rozumiesz, chłopcze?
– Tak, tato.
– No, to teraz daj mi whisky.
Heretyckie wywody majora są może nieco intelektualnie ograniczone, ale na znajdującego się w jakże trudnym wieku Mundy’ego mają wpływ oszałamiający. W jednej chwili staje mu przed oczyma Aja, która załamuje ręce nad ciałami swych pomordowanych bliskich, wspomina niejasne pogłoski o masowych mordach, po których następował równie krwawy odwet. A więc winni byli nie tylko Hindusi, lecz również Brytyjczycy! Przypomina sobie wszystkie docinki, które jako chrześcijanin musiał znosić od Ahmeda, Umara i Alego, i poniewczasie dziękuje im, że i tak zachowywali w tym umiar. Przed oczyma staje mu Rani i dziwi się, że do tego stopnia udało się jej zapanować nad odrazą, by go pokochać. Wyrzucony z ukochanego kraju dzieciństwa i młodości, niesiony dzień i noc w stronę innego, złego kraju, którego w życiu