Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 5
– Proszę pomyśleć – namawia publiczność z zapałem godnym widoku pędzącej w dół wody – że leżymy tu z ukochaną osobą. Ludwik akurat nikogo takiego nie miał – histeryczny ryk śmiechu Rosjan – ale my pewnie mamy. A więc budzimy się tu pewnego pięknego poranka w otoczeniu tych wszystkich bawarskich złoceń i błękitów, otwieramy oczy, patrzymy w okno… i bum!
I na „bum!” patrzy mu teraz prosto w twarz. Sasza, na miłość boską, stary, gdzieś ty był, jak cię nie było? Oczywiście Mundy nie mówi tego wszystkiego na głos i nie zdradza się choćby mrugnięciem oka, bo Sasza, zgodnie z wagnerowskim duchem miejsca, ma na sobie czapkę niewidkę, ową tarnkappe, naciągniętą na czoło czarną baskijkę, która nakazuje ścisłą dyskrecję – nic dziwnego, przecież trwa wojna.
A w dodatku – na wypadek gdyby Mundy zapomniał o dobrych obyczajach ich dawnego podziemnego świata – zamyślony Sasza trzyma na ustach zakrzywiony palec, ale nie gestem ostrzeżenia, tylko zadumy nad wywołanym przed chwilą przez przewodnika idyllicznym obrazem wodospadu spływającego ze zboczy Hennenkopfu. Niepotrzebnie, bo ich porozumiewawcze spojrzenia nie zostałyby uchwycone ani przez najbystrzejszego obserwatora, ani przez najlepszą kamerę.
Ale tym razem to naprawdę Sasza we własnej osobie: Sasza, karłowaty wartownik, pełen życia, nawet gdy tkwi tak jak teraz w bezruchu, trzymający się od najbliżej stojącej osoby akurat na taką odległość, by uniknąć porównań wzrostu, z uniesionymi w górę łokciami, jakby zaraz miał wzbić się w powietrze; kieruje spojrzenie swych ognistych piwnych oczu trochę ponad oczy rozmówcy – choćby rozmówca ten, jak Mundy, był wyższy od niego o ponad głowę – i patrzy tym swoim przyjacielskim, oskarżycielskim, przenikliwym, wyzywającym wzrokiem, wzrokiem, który rozpala, zadaje pytania, niepokoi. Cały Sasza, cały on.
Koniec zwiedzania. Regulamin zabrania wyłudzania napiwków, lecz pozwala przewodnikom zatrzymać się przy wyjściu, skinieniem głowy żegnać się z wychodzącymi na światło dzienne gośćmi i życzyć im bezpiecznej i wprost cudownej podróży. Zdobycz bywa różna, ale od wybuchu wojny jest znacznie, znacznie gorzej niż dawniej. Czasem Mundy aż do końca stoi z pustymi rękami; jego melonik spoczywa na głowie stojącego opodal posągu, by przypadkiem ktoś nie potraktował go jako narzędzia żebraka. Czasem nieśmiało zbliży się do niego małżeństwo w średnim wieku albo nauczyciel z niesforną gromadką dzieci wciśnie mu banknot i zaraz na powrót zniknie w tłumie. Tym razem w tej pierwszej roli występuje przedsiębiorca budowlany z Melbourne, który wraz ze swą żoną Darlene koniecznie musi mu opowiedzieć, i to ze szczegółami, że zimą na takiej samej wycieczce, i to z tego samego biura podróży, była ich córka Tracey. Nie do wiary! Tracey tak się tu podobało, Mundy musi ją pamiętać, bo ona doskonale zapamiętała wysokiego Anglika w meloniku! Blondynka, piegowata, włosy uczesane w koński ogon. A jej chłopak studiuje medycynę w Perth i nawet gra w uniwersyteckiej drużynie rugby. Mundy bohatersko udaje, że usiłuje sięgnąć pamięcią do zimy – przedsiębiorca pomaga mu, jak może, dodaje, że chłopak nazywa się Keith – i w tej samej chwili czuje, że na przegubie jego ręki zaciskają się drobne palce, wsuwając mu w dłoń złożoną karteczkę. A potem kątem oka dostrzega znikający w tłumie beret Saszy.
– To za rok w Melbourne, co? – basuje australijski przedsiębiorca i wsuwa swoją wizytówkę za brytyjski sztandar na kieszeni marynarki Mundy’ego.
– Tak, jesteśmy umówieni – potwierdza z wesołym śmiechem Mundy i kartkę od Saszy zręcznie przekłada do bocznej kieszeni.
Przed rozpoczęciem podróży dobrze przysiąść na chwilę, najlepiej na własnym bagażu. To rosyjski przesąd, ale jego sformułowanie to zasługa Nicka Amory’ego, wieloletniego doradcy Mundy’ego w sprawach przetrwania: jeżeli zanosi się na coś poważnego, Edwardzie, to na miłość boską powściągnij swą wrodzoną impulsywność i zastanów się przez chwilę.
W Linderhofie kończy się dzień. Pracownicy i turyści śpieszą na parking. Mundy, niczym miły gospodarz, zatrzymuje się na schodach i udziela mijającym go kolegom wielojęzycznych błogosławieństw.
– Auf Wiedersehen, frau Meierhof! To co, dalej jej nie znaleźli? – Chodzi mu oczywiście o iracką broń masowego rażenia. – Fritz, tschüss! Pozdrowienia dla małżonki! Świetnie mówiła wtedy w Poltergeiście! – To miejscowy klub kulturalno-dyskusyjny, do którego Mundy uczęszcza od czasu do czasu, by się wywrzeszczeć. I wreszcie do pary małżonków, Francuza i Hiszpana: – Pablo, Marcel, w poniedziałek znowu się sobie wyżalimy. Buenas noches, bonsoir!
Wreszcie, gdy zapada zmierzch, nawet najbardziej zapóźnieni goście i pracownicy znikają w końcu w zachodzącym słońcu. Mundy kryje się w cieniu zachodniej fasady pałacu, po czym w milczeniu niknie w mroku schodów. Miejsce to odkrył zupełnie przypadkowo niedługo po podjęciu pracy. Któregoś wieczoru, badając otoczenie pałacu – w parku miał się odbyć koncert przy świetle księżyca, na który zamierzał wcisnąć się bez biletu, oczywiście jeśli znajdzie kogoś do Mustafy – natknął się na skromne schodki wiodące w dół, na pierwszy rzut oka donikąd. Ale Mundy nigdy nie zadowala się pierwszym rzutem oka, więc i wtedy zszedł na dół i stanął przed zardzewiałymi żelaznymi drzwiami; w zamku tkwił klucz. Mundy zapukał, nikt mu nie odpowiedział, więc przekręcił klucz i wszedł do środka. Ktoś inny widziałby w tym pokoiku tylko schowek ogrodnika, miejsce przechowywania zabrudzonych konewek, starych gumowych węży i marniejących roślin, lecz nie Mundy. Nie ma tam nawet okna, tylko kratka wentylacyjna tkwi w kamiennej ścianie tuż pod sufitem. W powietrzu unosi się ciężka woń gnijących hiacyntów, za ścianą warczy bojler. Ale Mundy znajduje tu dokładnie to, czego szukał Ludwik Szalony, gdy budował Linderhof: schronienie, miejsce, w którym można uciec od wszystkich innych ucieczek. Wychodząc, zamknął za sobą drzwi, włożył klucz do kieszeni i przez następne siedem dni roboczych cierpliwie i systematycznie przeprowadzał rozpoznanie terenu. O dziesiątej rano, gdy na powrót otwierają się bramy pałacu, wszystkie zdrowe rośliny są podlewane, niezdrowe – zabierane. Furgonetka ogrodnika, pomalowana w barwne kwiaty, opuszcza teren pałacu najpóźniej o wpół do jedenastej, chore rośliny trafiają albo do schowka, albo na hospitalizację w furgonetce. Nikt nie zwrócił uwagi na zaginięcie klucza, nikt nie zmienił zamka. W efekcie od jedenastej rano schowek ogrodnika staje się codziennie prywatną własnością Mundy’ego.
Tak jak dziś.
Mundy stoi teraz tuż pod słabą żarówką. Wyciąga z kieszeni małą latareczkę, rozprostowuje prostokąt zwykłego białego papieru i widzi na nim to, czego się spodziewał, czyli odręczne pismo Saszy, takie, jakie zawsze było i zawsze będzie: te same strzeliste gotyckie „e” i „r”, te same, równie jak sam Sasza energiczne zawijasy. Trudno odgadnąć wyraz twarzy Mundy’ego, gdy czyta i uczy się na pamięć treści kartki – na pewno jego mina wyraża rezygnację, niepokój i zadowolenie, ale przede wszystkim podniecenie przemieszane z lekkim żalem. Cholera, to już trzydzieści lat, myśli sobie. Jesteśmy ludźmi trzech dziesięcioleci. Poznaliśmy się, walczyliśmy razem na wojnie, rozdzieliliśmy się na dziesięć lat. Znowu się spotkaliśmy i przez następne dziesięć lat byliśmy dla siebie nawzajem niezastąpieni, przez cały ten czas walcząc ze sobą. Rozstaliśmy się na zawsze, a teraz ty wracasz, znowu po dziesięciu