Przyjaźń absolutna. Джон Ле Карре

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре страница 7

Жанр:
Серия:
Издательство:
Przyjaźń absolutna - Джон Ле Карре

Скачать книгу

się na wypuczenie w złoconej bramie pałacu Ludwika Szalonego. Skręca na drogę do Murnau. Samochód, podobnie jak jego właściciel, jest już nie pierwszej młodości. Silnik charczy, sfatygowane wycieraczki wytarły na przedniej szybie bliźniacze półksiężyce. Wypisana po niemiecku własną ręką Mundy’ego naklejka na tylny zderzak obwieszcza: „Właściciel tego samochodu nie rości już sobie żadnych pretensji terytorialnych w krajach arabskich”. Mija bez kłopotu dwa małe skrzyżowania i zgodnie z obietnicą natyka się na niebieskie audi na monachijskich numerach, które wyjeżdża na drogę z zatoczki. Za kierownicą widać obrys postaci Saszy w nieodłącznym berecie.

      Przez następne piętnaście kilometrów – jeżeli wierzyć niezbyt wiarygodnemu licznikowi volkswagena – Mundy jedzie za audi. Droga prowadzi w dół, potem przez las, rozdziela się. Sasza skręca w lewo, nie włączając kierunkowskazu, Mundy garbusem z trudem za nim nadąża. Rzędy czarnych drzew prowadzą wciąż w dół, w stronę jakiegoś jeziora. Jakiego? Sasza mawiał, że jedyne, co łączy Mundy’ego z Lwem Trockim, to coś, co ów wielki człowiek określał mianem topograficznego kretynizmu. Audi mija znak parkingu, zjeżdża z drogi i gwałtownie się zatrzymuje. Mundy idzie w jego ślady, patrzy w lusterko wsteczne, czy coś za nim nie zjedzie z drogi albo nie minie ich i nie pojedzie dalej. Ale nic nie zauważa. Sasza zdążył już wysiąść z samochodu i z torbą na zakupy w dłoni kusztyka teraz w dół po kamiennych schodach.

      Sasza twierdzi, że przed urodzeniem poddusił się trochę w łonie matki.

      Gdzieś z przodu dobiegają dźwięki wesołego miasteczka, wśród drzew migają kolorowe światełka. We wsi trwa zabawa i tam właśnie kieruje się Sasza. Mundy boi się, że go zgubi, więc zmniejsza dystans. Najpierw Sasza, potem podążający o kilkanaście kroków za nim Mundy zanurzają się w rozkrzyczanym tłumie. Karuzela wypluwa z siebie skoczne dźwięki, matador na wozie z sianem wygina się przed bykiem z dykty i śpiewa ze śląskim akcentem o amor. Napęczniali od piwa uczestnicy zabawy, niepomni na wojnę, dmuchają w siebie pierzastymi wężami. Tu nikt nie jest obcy, nawet Sasza, nawet ja. Dziś każdy jest obywatelem wioski, zresztą Sasza nic nie stracił ze swych zdolności wtapiania się w tłum.

      Grossadmiral przybranego kwiatami parowca przez megafon nakazuje niezdecydowanym, by zapomnieli o swych zmartwieniach i natychmiast zgłosili się na romantyczny rejs. Nad jezioro wzbija się rakieta, wielobarwne gwiazdy spływają w dół, w wodę. Nasza czy wroga? Spytajcie Busha i Blaira, dwóch wielkich wodzów, z których żaden osobiście prochu nie wąchał.

      Sasza zniknął. Mundy rozgląda się i z ulgą dostrzega go na krętych żelaznych schodach, po których wspina się z trudem na kolejne piętra edwardiańskiej willi pomalowanej w poziome pasy. Idzie trochę jak wariat – zawsze tak chodził, a to dlatego, że za każdym razem, gdy podnosi prawą nogę, spuszcza głowę. I chyba ta torba musi być dość ciężka. Zresztą może nie, po prostu tak się wydaje, bo Sasza niesie ją bardzo ostrożnie. Bomba? E, nie, Sasza na to za mądry.

      Mundy znów rozgląda się dyskretnie, czy jeszcze ktoś nie zamierza się wprosić na to spotkanie. Wchodzi za Saszą na schody. MINIMALNY POBYT TYDZIEŃ, głosi napis wymalowany na tabliczce na murze. Tydzień? Po co komu aż tydzień? Przecież te zabawy skończyły się czternaście lat temu. Znów zerka w dół, ale nikt za nim nie idzie. Wszystkie frontowe drzwi mieszkań, które mija, wchodząc na górę, pomalowane są na fioletowo i oświetlone jarzeniówką. Na półpiętrze jakaś kobieta w obszernej kurtce i rękawiczkach na dłoniach z tępą miną grzebie w torebce. Mundy rzuca jej zdyszane grüss Gott. Ona albo jest głucha, albo celowo go ignoruje. A zdejmijże rękawiczki, babo, prędzej znajdziesz te swoje klucze! Mundy z żalem ogląda się za nią, tak bardzo lubi ludziom pomagać. A może zgubiła klucze? A może za zamkniętymi drzwiami czeka wnuczek? Wrócić do niej, pomóc, dokonać kolejnego rycerskiego czynu. A potem uciec. Do Zary, Mustafy i Mo.

      Idzie dalej. Schody zakręcają jeszcze raz. Otaczające dolinę szczyty gór lśnią w półksiężycu blaskiem wiecznie zaśnieżonych hal. W dali widać jezioro, wesołe miasteczko, tłumy ludzi, ale nikogo, kto by go śledził. Dociera wreszcie przed ostatnie z fioletowych drzwi, tym razem półotwarte. Pcha je, otwierają się nieco, lecz za nimi nadal widzi zupełny mrok. Już ma zawołać: „Sasza!”, powstrzymuje go jednak wspomnienie beretu.

      Nasłuchuje przez chwilę i słyszy tylko jarmarczny hałas. Wchodzi do środka, zamyka za sobą drzwi. Dostrzega w półmroku postać Saszy, który krzywo stoi na baczność z torbą u nogi. Ręce wyprostowane wzdłuż boków jak tylko się da, kciuki zwrócone do przodu – wzorowy członek partii na trybunie pierwszomajowej. Ale ta schillerowska twarz, te ogniste oczy, ta nieco wychylona do przodu sylwetka nawet w zapadającym zmroku znamionują niebywałe napięcie – a może czujność?

      – Muszę przyznać, Teddy, że ostatnio gadasz same bzdury – mówi Sasza.

      Mundy zauważa ten sam co dawniej, lekko skrywany saksoński akcent. Ten sam pedantyczny, ostry jak brzytwa ton, zbyt ostry jak na takiego człowieczka. I tę samą nieodpartą przyganę.

      – Te twoje filologiczne dygresje to kompletne bzdury, twój portret Ludwika Szalonego też. Ludwik był faszystowską świnią. Bismarck też. I ty też, bo nie odpisujesz na moje listy.

      Ale w tej samej chwili rzucają się ku sobie, by się uściskać, bo i tak za długo już z tym czekali.

      2

      Kręta rzeka, która płynie od narodzin Mundy’ego do jego spotkania z nowym wcieleniem Saszy w Linderhofie, ma swe źródło nie w zielonych hrabstwach Anglii, lecz w przeklętych łańcuchach i przepaściach górskich Hindukuszu należących przez trzy wieki angielskiego panowania do Północno-Zachodniej Prowincji Pogranicznej.

      – Ten młody sahib, którego pan tu widzisz – mówi emerytowany major piechoty, ojciec Teddy’ego, w barze Pod Złotym Łabędziem w podlondyńskim Weybridge każdemu, kto jeszcze o tym nie słyszał albo słyszał, lecz jest zbyt uprzejmy, by się przyznać – otóż ten młody sahib to jakby ciekawostka historyczna, no nie, mój chłopcze? – Po czym, czule otoczywszy ręką ramiona nastoletniego Mundy’ego, czochra mu włosy i obraca go do światła, by rozmówca mógł mu się lepiej przyjrzeć.

      Major jest drobny, energiczny, pełen pasji. Gestami, nawet najczulszymi, przypomina boksera. Jego syn, chudzielec, przewyższa ojca o głowę.

      – I jeśli można, zaraz panu powiem, dlaczego to mój Edward jest taką ciekawostką, sir – ciągnie major, a owo „sir” odnosi się do wszystkich dżentelmenów w zasięgu słuchu, do dam zresztą też, bo major wciąż jeszcze im się podoba, a one jemu. – Otóż owego ranka, gdy mój boy od lektyki poinformował mnie, że memsahib zaraz uczyni mi honor i obdarzy mnie potomstwem, tym oto chłopcem, sir, nad szpitalem pułkowym wschodziło zwykłe indyjskie słońce.

      Dramatyczna pauza, z wiekiem Teddy też się tego nauczył, i kieliszek majora z mistycznym namaszczeniem unosi się w górę, a głowa się pochyla.

      – Ale niestety, sir – ciągnie. – Ale niestety, nim ten oto młody człowiek pojawił się na placu apelowym – oskarżycielsko odwraca się teraz ku Mundy’emu, lecz jego wzrok nadal jest czuły jak przedtem – i to bez hełmu, a za to u mnie się dostaje dwa tygodnie paki…! Więc nim ten młody człowiek pojawił się na placu apelowym, słońce wcale nie było już indyjskie, tylko należało do wolnego państwa Pakistan. No nie, chłopcze, no nie?

      Chłopiec czerwieni się i mamrocze:

Скачать книгу