Inferno. Дэн Браун
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Inferno - Дэн Браун страница 8
Zarządca zajął miejsce za biurkiem, nic nie mówiąc przez dłuższą chwilę.
– Rozumiem – rzekł w końcu. – Przypuszczam, że przy pierwszej sposobności spróbuje skontaktować się z kimś z władz.
Dwa pokłady niżej, w dyspozytorni, starszy facylitator Laurence Knowlton zauważył, że Zarządca skończył zaszyfrowaną rozmowę. Miał nadzieję, że wieści były dobre. W ciągu ostatnich dwóch dni napięcie szefa wzrosło zauważalnie i nikt na statku nie wątpił, że ma to związek z prowadzoną właśnie operacją.
Gramy o niewyobrażalnie wysoką stawkę, lepiej więc, by Vayentha załatwiła tę sprawę do końca.
Zazwyczaj Knowlton wprowadzał w życie misterne plany Zarządcy, lecz ten konkretny scenariusz poszedł niedawno w rozsypkę, zmuszając szefa do przejęcia osobistego nadzoru nad operacją.
Wkroczyliśmy na nieznane nam terytorium.
Rozsiane na całym świecie biura terenowe Konsorcjum obsługiwały kilka prowadzonych równolegle misji, dzięki czemu Zarządca i jego ludzie z pokładu Mendacium mogli się skupić na swoim zadaniu.
Mimo że ich klient popełnił samobójstwo kilka dni temu we Florencji, nie przerwali zleconych przez niego operacji, które zgodnie z umową mieli dokończyć bez względu na okoliczności, nie zadając żadnych pytań.
Otrzymałem rozkazy, pomyślał Knowlton gotów do ich bezwarunkowego wykonania. Wyszedł z dźwiękoszczelnego szklanego boksu i minął kilka podobnych pomieszczeń – część z nich była przezroczysta, inne nie – gdzie pozostali operatorzy zajmowali się różnymi aspektami tej samej operacji.
Następnie przeszedł przez ciasną sterownię i skinąwszy głową pełniącym wachtę technikom, dostał się do wydzielonego pomieszczenia, w którym znajdowało się kilkanaście skrytek. Otworzył jedną z nich i wyjął zawartość – w tym przypadku jaskrawoczerwony flashpen. Zgodnie z dołączoną fiszką urządzenie zawierało spory plik wideo, który ich klient polecił przesłać czołowym światowym mediom o określonej godzinie nazajutrz rano.
Chociaż nie przewidywano żadnych problemów, protokół Konsorcjum dotyczący wszelkich plików cyfrowych wymagał, aby zostały one przejrzane na dobę przed emisją, dzięki czemu fachowcy zyskiwali czas na ich ewentualną deszyfrację, montaż czy też inne przygotowania niezbędne do publikacji o wyznaczonej porze.
Nie zostawiamy niczego przypadkowi, pomyślał Knowlton, po czym wrócił do swojego przezroczystego boksu i zamknął za sobą ciężkie szklane drzwi, odcinając się od świata zewnętrznego.
Nacisnął przełącznik i otaczające go ściany natychmiast zmatowiały. Ze względów bezpieczeństwa wszystkie boksy zostały skonstruowane ze specjalnego szkła wyprodukowanego w oparciu o technikę SPD zwaną także techniką cząstek zawieszonych. Ich ściany można było bez problemu zmatowić, włączając prąd, dzięki czemu miliony uwięzionych między taflami cząstek ustawiały się w określonym porządku bądź powracały do stanu chaosu.
Stosowanie najnowszej wiedzy było kamieniem węgielnym sukcesu odniesionego przez Konsorcjum. Podobnie jak ścisły podział obowiązków.
Każdy wie tylko tyle, ile musi wiedzieć. I nikomu o niczym nie mówi.
Usadowiwszy się w swoim biurze, Knowlton wsunął flashpen do gniazda komputera i kliknął wyświetlony folder, by rozpocząć pracę.
Ekran natychmiast pociemniał… z głośników dobiegł dźwięk przypominający kapanie wody. Z czerni powoli wyłaniał się obraz… amorficzny i zacieniony. Przypominał wnętrze spowitej mrokiem jaskini… gigantycznej komory. Całe dno pokrywała woda, jakby podziemne jezioro. Co ciekawe i dziwne, jej powierzchnia wydawała się lśnić… jakby coś podświetlało ją z głębin.
Knowlton nigdy nie widział czegoś podobnego. Cała jaskinia żarzyła się lekką rdzawą poświatą, po jej ścianach pełzały jaśniejsze refleksy kołyszącej się wody.
Co to za miejsce?
W miarę trwania projekcji obiektyw kamery kierował się w dół, aż przybrał pozycję pionową, aby po chwili zanurzyć się w lśniącej wodzie. Urządzenie sunęło nieprzerwanie, zatrzymało się dopiero metr pod powierzchnią, ukazując zamulone dno jaskini.
Przymocowano do niego prostokątną tabliczkę z błyszczącego tytanu.
Był na niej jakiś napis.
Poniżej wygrawerowano nazwisko i datę.
Nazwisko należało do ich klienta.
Data była… jutrzejsza.
Rozdział 6
Langdon czuł, jak unoszą go czyjeś silne ręce… wyrywając go z delirium przy wyciąganiu z taksówki. Znów miał pod bosymi stopami zimne płyty chodnika.
Wspierając się na drobniutkim ramieniu doktor Brooks, kroczył chwiejnie pustym przejściem między dwoma apartamentowcami. Poranny wiaterek dął, podwiewając mu szpitalną koszulę, przez co Langdon czuł chłód nawet tam, gdzie nie powinien.
Środki uspokajające zaaplikowane w szpitalu nadal wywierały wpływ na jego umysł i wzrok. Miał wrażenie, że zewsząd otacza go woda, że musi się przedzierać ku przydymionemu blaskowi dnia. Doktor Brooks ciągnęła go naprzód, wspierając z zadziwiającą siłą.
– Uwaga, schody – powiedziała i Langdon nagle zrozumiał, że dotarli do bocznego wejścia do budynku.
Chwycił się poręczy i niezdarnie wdrapał wyżej. Wolno, krok po kroku. Ciało ciążyło mu niesłychanie. Lekarka musiała go popychać. Gdy dotarli na półpiętro, wcisnęła kilka klawiszy na staromodnym pordzewiałym panelu i drzwi obok otworzyły się z cichym brzęczeniem.
W środku nie było wiele cieplej, ale zamiast chłodnego porowatego betonu Robert miał teraz pod stopami coś w rodzaju wykładziny. Lekarka zaciągnęła go do ciasnej windy, otworzywszy uprzednio rozsuwane drzwi. Wcisnęli się oboje do wnętrza niewiele większego od budki telefonicznej. Winda cuchnęła papierosami MS – ich słodko-kwaśna woń była tak popularna we Włoszech jak aromat świeżego espresso. Tym razem jednak ten nieprzyjemny zapach sprawił, że Langdonowi rozjaśniło się w głowie. Doktor Brooks nacisnęła klawisz i gdzieś wysoko nad nimi zachrzęściły mechaniczne koła, wprawiając klatkę w ruch.
Jechali w górę…
Skrzypiąca kabina drżała nieustannie. Ponieważ zbudowano ją z metalowych prętów, Langdon widział umykające ściany szybu. Nawet w takiej sytuacji, pomimo środków uspokajających wciąż krążących w jego krwiobiegu, odezwała się w nim klaustrofobia.
Nie patrz!
Oparł się o ścianę, próbując odzyskać oddech. Przedramię piekło go, a gdy