Noc nad oceanem. Ken Follett
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Noc nad oceanem - Ken Follett страница 3
– Mam dla ciebie wiadomość.
Serce Luthera zaczęło bić szybciej. Usiłował ukryć podniecenie i mówić równie lakonicznie jak tamten.
– Dobrze. Słucham.
– Człowiek, który tak cię interesuje, będzie w środę na pokładzie tego samolotu odlatującego do Nowego Jorku.
– Na pewno?
Właściciel melonika spiorunował go wzrokiem i nie odpowiedział.
Luther ponuro skinął głową. Zatem zadanie było aktualne. Przynajmniej wątpliwości się rozwiały.
– Dziękuję – rzekł.
– To nie wszystko.
– Słucham.
– Druga część tej wiadomości brzmi: nie zawiedź nas.
Luther zaczerpnął tchu.
– Powiedz im, żeby się nie martwili – rzucił z udawaną pewnością siebie. – Ten gość może opuści Southampton, ale nie dotrze do Nowego Jorku.
Brytyjskie linie lotnicze Imperial Airways miały dok latających łodzi po drugiej stronie zatoki, naprzeciwko Southampton Docks. To właśnie tam technicy sprawdzali Clippera, nadzorowani przez mechanika pokładowego Pan American. Podczas tego rejsu był nim Eddie Deakin.
Kontrola musiała być wyjątkowo staranna, ale mieli na nią trzy dni. Po wysadzeniu pasażerów na przystani numer sto osiem Clipper podpłynął do Hythe. Tam, wciąż w wodzie, został umocowany na platformie transportowej, a następnie wciągnięty po pochylni i odholowany jak wieloryb balansujący na dziecięcym wózku do ogromnego zielonego hangaru.
Przelot transatlantycki był poważnym obciążeniem dla silników. Pokonując najdłuższy odcinek trasy z Nowej Fundlandii do Irlandii, samolot był w powietrzu przez dziewięć godzin (a w drodze powrotnej, z przeciwnym wiatrem, pokonanie tego samego odcinka trwało szesnaście i pół godziny). Przez cały ten czas płynęło paliwo, świece dawały iskry, czternaście cylindrów każdego wielkiego silnika poruszało się niestrudzenie tam i z powrotem, a czteroipółmetrowe śmigła mełły chmury, deszcz i wiatr.
Zdaniem Eddiego na tym właśnie polegał romantyzm pracy mechanika. Jakie to cudowne i zdumiewające, że ludzie potrafią tworzyć maszyny, które całymi godzinami mogą pracować tak doskonale i dokładnie. Tyle rzeczy mogło się zepsuć, tyle ruchomych części trzeba było precyzyjnie wytworzyć i idealnie dopasować, żeby nie pękły, nie wyłamały się, nie zatarły ani nie zużyły, przenosząc trzydziestosiedmiotonowy samolot tysiące kilometrów dalej.
W środę rano Clipper miał być znów gotowy do takiej drogi.
2
Wojna wybuchła w pogodną, ciepłą i słoneczną niedzielę pod koniec lata.
Kilka minut przed tym, zanim podano tę wiadomość przez radio, Margaret Oxenford stała przed okazałą rezydencją z cegły będącą jej rodzinnym domem, lekko spocona w płaszczu i kapeluszu, rozgniewana tym, że musi pójść do kościoła.
Margaret nie znosiła kościoła, ale ojciec nie pozwalał jej opuszczać mszy, chociaż miała już dziewiętnaście lat i mogła mieć swoje zdanie o religii. Mniej więcej przed rokiem zebrała się na odwagę i powiedziała mu, że nie chce uczestniczyć w nabożeństwach, lecz nie zamierzał jej słuchać.
– Nie uważasz, że to hipokryzja chodzić do kościoła, chociaż nie wierzy się w Boga? – zapytała Margaret.
– Nie bądź śmieszna – odparł ojciec.
Pokonana i rozgniewana, powiedziała matce, że kiedy będzie pełnoletnia, już nigdy więcej nie pójdzie do kościoła.
– O tym zdecyduje twój mąż, moja droga – oświadczyła matka.
Zdaniem rodziców to zakończyło dyskusję, lecz od tej pory Margaret dostawała białej gorączki w każdy niedzielny ranek.
Jej siostra i brat wyszli z domu. Elizabeth miała dwadzieścia jeden lat. Była wysoka, niezgrabna i niezbyt ładna. Kiedyś siostry wiedziały o sobie wszystko. Jako dziewczęta latami przebywały razem, gdyż nie chodziły do szkoły, ale odbierały wątpliwej jakości edukację domową, nauczane przez guwernantki i prywatnych nauczycieli. Zawsze znały swoje sekrety. Później oddaliły się od siebie. Dorastająca Elizabeth chętnie przyjęła skostniałe tradycyjne wartości rodziców: była ultrakonserwatywną, zaciekłą rojalistką, głuchą na nowe idee i wrogą wszelkim zmianom. Margaret poszła zupełnie inną drogą. Była feministką i socjalistką, interesowała się jazzem, kubizmem i nowoczesną poezją, w której nie obowiązywały żadne schematy. Elizabeth uważała, że przyjmując tak radykalne poglądy, Margaret jest nielojalna wobec rodziny. Głupota siostry irytowała Margaret, lecz smuciło ją i denerwowało to, że nie są już tak dobrymi przyjaciółkami. Nie miała ich wiele.
Percy skończył czternaście lat. Nie był ani za radykalnymi ideami, ani przeciw nim, ale jako urodzony łobuziak sympatyzował z buntowniczą Margaret. Wspólnie cierpiąc z powodu tyranii ojca, lubili się i wspierali, i Margaret bardzo go kochała.
Ich rodzice wyszli chwilę później. Ojciec założył ten ohydny pomarańczowo-zielony krawat. Praktycznie był daltonistą, zapewne kupiła mu go matka. Sama miała rude włosy, oczy barwy morskiej toni i bladą cerę, więc prezentowała się olśniewająco w takich kolorach jak pomarańczowy i zielony, ale przy siwiejących czarnych włosach i rumianych policzkach ojca krawat wyglądał jak znak ostrzegawczy.
Elizabeth ze swoimi czarnymi włosami i nieregularnymi rysami twarzy była podobna do ojca. Margaret przypominała matkę: pasowałby jej jedwabny szal w którymś z kolorów krawata ojca. Percy zmieniał się tak szybko, że nikt nie mógł powiedzieć, do kogo w końcu będzie podobny.
Ruszyli długim podjazdem do wioski za bramą. Ojciec był właścicielem większości domów i wszystkich pól uprawnych w promieniu wielu kilometrów. Nic nie zrobił, żeby zdobyć takie bogactwo: to małżeństwa zawarte na początku dziewiętnastego wieku połączyły trzy najważniejsze ziemiańskie rodziny w hrabstwie, a powstałe w ten sposób olbrzymie włości były później przekazywane w całości z pokolenia na pokolenie.
Przeszli wiejską ulicą i ścieżką przecinającą trawnik, który okalał kościół z szarego kamienia. Do środka weszli kolejno: najpierw ojciec i matka, za nimi Margaret z Elizabeth, a Percy zamykał pochód. Obecni w kościele wieśniacy kłaniali się w pas, gdy Oxenfordowie szli nawą do swojej ławki. Bogatsi farmerzy, wszyscy dzierżawiący ziemię od ojca, uprzejmie pochylali głowy, a przedstawiciele klasy średniej – doktor Rowan, pułkownik Smythe i sir Alfred – kłaniali się z szacunkiem. Ten śmieszny feudalny rytuał za każdym razem wprawiał Margaret w zakłopotanie. Podobno przed Bogiem wszyscy ludzie są równi, czyż nie? Miała ochotę zawołać: „Mój ojciec nie jest lepszy od żadnego z was i znacznie gorszy niż większość!”. Może pewnego dnia zdobędzie się na odwagę. Gdyby urządziła taką scenę w kościele, niewykluczone, że już nigdy nie musiałaby tu przychodzić.