Pojedynek. Джозеф Конрад
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pojedynek - Джозеф Конрад страница 4
Jan zapalił sygaro i, zaspokoiwszy głód, wygodniej sobie usiadł i słuchał. Julian rzekł:
– Chcesz tu jeszcze posiedzieć?
– A po cóż mamy się śpieszyć? – odpowiedział malarz. – Na bal jeszcze dość czasu, dopiero się zjeżdżają. Przypatrzmy się tym panom i posłuchajmy ich, wszak i takie studium przydać się może i mnie, i tobie.
W tej chwili drzwi się z trzaskiem otwarły i wszedł młody, przystojny mężczyzna, którego mina i ruchy okazywały jakąś hardość i pewność siebie, jaką mają czasem u nas panicze, gdy wchodzą do kompanii, w której zdają się nie widzieć nikogo, co by lepiej był urodzonym niż oni, co by był od nich bogatszym, a zatem co by miał więcej prawa do niesienia głowy górą i do odzywania się głośniej niż wszyscy. Wszedł on w kapeluszu, którego nie zdjął, aż wtedy gdy usiadł, miał na sobie ładny płaszcz, podbity aksamitem, który pokrywał balowe ubranie i który rzucił na krzesło bliskie stołu. Oko jego było cokolwiek przymrużone, brwi zsunięte, wąs duży wisiał po obu stronach ust, które się z nieukontentowaniem i złym humorem zaciskały. W przechodzie spojrzał niedbale na dwóch przyjaciół, którzy w kącie przy oknie siedzieli, i poszedł prosto do większego stołu, gdzie go, widać, oczekiwano i gdzie go poufałe spotkały przywitania.
– Jak się masz, Wiktorze!
– Czekamy cię obiema rękami.
– Gdzieżeś się tak długo zabałamucił?
Pan Wiktor nalał sobie szklankę szampana, wypił duszkiem, odchylił zostawione, widać dla siebie, krzesło, postawił je gniewnie i wziąwszy z półmiska kotlet ukroił, przytknął do ust i położywszy nazad, uderzył mocno nożem o szklankę. Przyskoczył garson, a pan Wiktor, oddając mu talerz, rzekł:
– Zimne, ośle! Przynieś mi co gorącego.
– Cóż ci się stało? Nie gadasz – zapytali koledzy.
– Zły jestem – odpowiedział młody człowiek, nalał sobie znowu wina i wypił.
– Któż to cię śmiał rozgniewać? – zapytał jeden.
– To mu nie bardzo winszuję, jeżeli to nie kobieta i nie starzec – rzekł drugi.
– Właśnie, że kobieta i starzec – odpowiedział Wiktor pociągając wąsy. – Ale, na nieszczęście, po jednej spodziewam się kilkakroć, a po drugim może mi się z milion okroi, i to jedno zmusza mię do tej niewoli, w jakiej mnie trzymają, i do znoszenia codziennej perory, która mnie niecierpliwi.
– Więc to ciocia i stryjaszek? Mój biedny Wiktorku! – rzekł jeden z kompanii.
– Nie możecie sobie wyobrazić, co to za klęska ci bezdzietni krewni – zawołał pan Wiktor bijąc z niecierpliwością w szklankę,' aby mu podano, co kazał.
– Ach! prawda! – rzekł inny krzywiąc się miłosiernie – a zwłaszcza tacy krewni, po których na głowę twoją spada milion kilkakroć.
– Żartuj sobie zdrów – mówił dalej pan Wiktor – milion kilkakroć jest zapewne coś…
– Aj! i dobre coś – zawołał inny śmiejąc się – a zwłaszcza dla człowieka, który umie żyć i ma już przeszło dwakroć długów.
– Wy rzecz tę z jednej tylko strony widzicie – odpowiedział pan Wiktor – lecz ile to kosztuje nadskakiwania, ile kazań, ile przymówek i do jakiego doprowadza spodlenia! I względem kogo? Względem starej dewotki, która by chciała, żebym się co dwa tygodnie spowiadał, za takiego ma mnie grzesznika; względem starego nudziarza, któremu się zdaje, że żyje jeszcze w świętej pamięci epoce, w której każdą siwą głowę tak szanowano, jak my dziś szanujemy butelkę mchem obrosłą, i w której każdy ojciec miał prawo kazać rozciągnąć na kobiercu trzydziestoletniego syna i wlepić mu kilkadziesiąt batogów.
– Oh! ba! – zawołał któryś – już te czasy daleko. Przekonał się świat, że w próchnie nie ma żywotnych soków. Dziś epoka młodego pokolenia. Nie starym to już i zapleśniałym głowom wymyślić dźwignię, która by poruszyła zastygłą ziemię. „Młodości! podaj mi skrzydła, a nad martwym wzlecę światem!" – dodał podnosząc głos z deklamacją i uderzając pełną szklanką o szklankę kolegów wołał: – Niech żyje młodość! Pleśń dobra tylko na butelkach.
– Słusznie! Słusznie! – rzekł pan Wiktor i obracając się do garsona dodał: – Przynieś no tu parą zapleśniałych butelek, z przeproszeniem mojej ciotki, co mię gotowa wydziedziczyć, i kochanego stryjaszka, który mi pogroził dziś, że napisze do ojca o moim rozpustnym życiu, o złej kompanii, którą przenoszę nad towarzystwo ludzi dobrze wychowanych, i o tych syrenach, dla których tracę zdrowie i majątek.
Koledzy zaśmieli się i ruszając ramionami powtarzali:
– Rozpustne życie! Złe kompanie! Syreny!
– Zapewne, że syreny – dodał jeden – bo umieją nas przywabić, rozumieją każde słowo i każdy gest pojmują, nie tak jak te lalki, nad którymi mamy czuwają, jak gdyby były szklane, które tylko umieją odpowiedzieć: Oui, monsieur, non, monsieur!, przy których trzeba stać we fraku i w białych rękawiczkach i końcem tylko palców dotykać ich rączek. Upadam do nóg! Ja wolę bez fraka leżeć na szezlongu z sygarem w gębie i mojej syrenie, która siedzi przy mnie z kieliszkiem szampana w ręku, pleść, co mi ślina do ust przyniesie.
– Więc ciocia – zapytał drugi – woła także na skandal, każe ci suszyć, pokutować i grozi wydziedziczeniem?
– Żeby to tylko skończyło się na groźbie. Ale może być coś gorszego. Wyobraźcie sobie, nie byłem u niej już z tydzień; dziś odebrałem