Pojedynek. Джозеф Конрад

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pojedynek - Джозеф Конрад страница 4

Жанр:
Серия:
Издательство:
Pojedynek - Джозеф Конрад

Скачать книгу

półmiskami i na chwilę umilkła. – Dziwne to naszych czasów usposobienie wzmaga się coraz i mnie, wychowanego w takiej czci dla rodziców, w takim uszanowaniu dla każdej siwej głowy, boleśnie razi i głęboko zasmuca. I ja jestem młodym, i we mnie także wrą czasem myśli, które mi się zdaje tak łatwo wprowadzić w życie i przerobić nimi społeczność; tak jednak przywykłem nie tylko moją wolę i postępki, ale nawet mój rozum i błyskające w nim pomysły poddawać woli i rozumowi starszych, że nie dowierzam sobie nigdy i każdą taką myśl poddaję rozeznaniu ojca. I wieleż to razy przekonałem się, że gdyśmy piękną na pozór budowę moją rozebrali, gdy ją mój ojciec starym rozumem od fundamentów do dachu obejrzał, że to był zamek na lodzie nie mogący mieć trwałości, nie mogący być dla nikogo użytecznym. A tymczasem widzę wszędzie zarozumienie, brak skromności, brak, nie mówię już, uszanowania i czci, ale nawet szacunku i jakiegokolwiek względu na wiek i doświadczenie. W kwestiach społecznych, które dziś modnym słowem kwestiami socjalnymi nazwano, stary rozum, ostrożny i nie tak chwytliwy jak młode umysły, uznają ci atleci za próchno, co świeci, a nie grzeje; w występujących u nas młodych krytykach objawia się jakaś pogarda dla starych i zasłużonych pisarzów; w towarzystwach starzy tulą się po kątach, młodzi popychają ich tyłem, przechodzą potrącając i nie zważając bynajmniej na siwą głowę, która ustąpić musi; na ulicy żaden młody biuralista, żaden student, żaden kupczyk nie usunie się ani na pół cala przed starym i poważnym człowiekiem, który musi mu zostawić miejsce do przejścia z podniesioną głową, choćby sam w rynsztok miał wstąpić. To nas może daleko zaprowadzić i kto wie, czy ta ogólna, a ciężka chmura, która nad wszystkimi wisi, nie stąd urosła.

      Jan zapalił sygaro i, zaspokoiwszy głód, wygodniej sobie usiadł i słuchał. Julian rzekł:

      – Chcesz tu jeszcze posiedzieć?

      – A po cóż mamy się śpieszyć? – odpowiedział malarz. – Na bal jeszcze dość czasu, dopiero się zjeżdżają. Przypatrzmy się tym panom i posłuchajmy ich, wszak i takie studium przydać się może i mnie, i tobie.

      W tej chwili drzwi się z trzaskiem otwarły i wszedł młody, przystojny mężczyzna, którego mina i ruchy okazywały jakąś hardość i pewność siebie, jaką mają czasem u nas panicze, gdy wchodzą do kompanii, w której zdają się nie widzieć nikogo, co by lepiej był urodzonym niż oni, co by był od nich bogatszym, a zatem co by miał więcej prawa do niesienia głowy górą i do odzywania się głośniej niż wszyscy. Wszedł on w kapeluszu, którego nie zdjął, aż wtedy gdy usiadł, miał na sobie ładny płaszcz, podbity aksamitem, który pokrywał balowe ubranie i który rzucił na krzesło bliskie stołu. Oko jego było cokolwiek przymrużone, brwi zsunięte, wąs duży wisiał po obu stronach ust, które się z nieukontentowaniem i złym humorem zaciskały. W przechodzie spojrzał niedbale na dwóch przyjaciół, którzy w kącie przy oknie siedzieli, i poszedł prosto do większego stołu, gdzie go, widać, oczekiwano i gdzie go poufałe spotkały przywitania.

      – Jak się masz, Wiktorze!

      – Czekamy cię obiema rękami.

      – Gdzieżeś się tak długo zabałamucił?

      Pan Wiktor nalał sobie szklankę szampana, wypił duszkiem, odchylił zostawione, widać dla siebie, krzesło, postawił je gniewnie i wziąwszy z półmiska kotlet ukroił, przytknął do ust i położywszy nazad, uderzył mocno nożem o szklankę. Przyskoczył garson, a pan Wiktor, oddając mu talerz, rzekł:

      – Zimne, ośle! Przynieś mi co gorącego.

      – Cóż ci się stało? Nie gadasz – zapytali koledzy.

      – Zły jestem – odpowiedział młody człowiek, nalał sobie znowu wina i wypił.

      – Któż to cię śmiał rozgniewać? – zapytał jeden.

      – To mu nie bardzo winszuję, jeżeli to nie kobieta i nie starzec – rzekł drugi.

      – Właśnie, że kobieta i starzec – odpowiedział Wiktor pociągając wąsy. – Ale, na nieszczęście, po jednej spodziewam się kilkakroć, a po drugim może mi się z milion okroi, i to jedno zmusza mię do tej niewoli, w jakiej mnie trzymają, i do znoszenia codziennej perory, która mnie niecierpliwi.

      – Więc to ciocia i stryjaszek? Mój biedny Wiktorku! – rzekł jeden z kompanii.

      – Nie możecie sobie wyobrazić, co to za klęska ci bezdzietni krewni – zawołał pan Wiktor bijąc z niecierpliwością w szklankę,' aby mu podano, co kazał.

      – Ach! prawda! – rzekł inny krzywiąc się miłosiernie – a zwłaszcza tacy krewni, po których na głowę twoją spada milion kilkakroć.

      – Żartuj sobie zdrów – mówił dalej pan Wiktor – milion kilkakroć jest zapewne coś…

      – Aj! i dobre coś – zawołał inny śmiejąc się – a zwłaszcza dla człowieka, który umie żyć i ma już przeszło dwakroć długów.

      – Wy rzecz tę z jednej tylko strony widzicie – odpowiedział pan Wiktor – lecz ile to kosztuje nadskakiwania, ile kazań, ile przymówek i do jakiego doprowadza spodlenia! I względem kogo? Względem starej dewotki, która by chciała, żebym się co dwa tygodnie spowiadał, za takiego ma mnie grzesznika; względem starego nudziarza, któremu się zdaje, że żyje jeszcze w świętej pamięci epoce, w której każdą siwą głowę tak szanowano, jak my dziś szanujemy butelkę mchem obrosłą, i w której każdy ojciec miał prawo kazać rozciągnąć na kobiercu trzydziestoletniego syna i wlepić mu kilkadziesiąt batogów.

      – Oh! ba! – zawołał któryś – już te czasy daleko. Przekonał się świat, że w próchnie nie ma żywotnych soków. Dziś epoka młodego pokolenia. Nie starym to już i zapleśniałym głowom wymyślić dźwignię, która by poruszyła zastygłą ziemię. „Młodości! podaj mi skrzydła, a nad martwym wzlecę światem!" – dodał podnosząc głos z deklamacją i uderzając pełną szklanką o szklankę kolegów wołał: – Niech żyje młodość! Pleśń dobra tylko na butelkach.

      – Słusznie! Słusznie! – rzekł pan Wiktor i obracając się do garsona dodał: – Przynieś no tu parą zapleśniałych butelek, z przeproszeniem mojej ciotki, co mię gotowa wydziedziczyć, i kochanego stryjaszka, który mi pogroził dziś, że napisze do ojca o moim rozpustnym życiu, o złej kompanii, którą przenoszę nad towarzystwo ludzi dobrze wychowanych, i o tych syrenach, dla których tracę zdrowie i majątek.

      Koledzy zaśmieli się i ruszając ramionami powtarzali:

      – Rozpustne życie! Złe kompanie! Syreny!

      – Zapewne, że syreny – dodał jeden – bo umieją nas przywabić, rozumieją każde słowo i każdy gest pojmują, nie tak jak te lalki, nad którymi mamy czuwają, jak gdyby były szklane, które tylko umieją odpowiedzieć: Oui, monsieur, non, monsieur!, przy których trzeba stać we fraku i w białych rękawiczkach i końcem tylko palców dotykać ich rączek. Upadam do nóg! Ja wolę bez fraka leżeć na szezlongu z sygarem w gębie i mojej syrenie, która siedzi przy mnie z kieliszkiem szampana w ręku, pleść, co mi ślina do ust przyniesie.

      – Więc ciocia – zapytał drugi – woła także na skandal, każe ci suszyć, pokutować i grozi wydziedziczeniem?

      – Żeby to tylko skończyło się na groźbie. Ale może być coś gorszego. Wyobraźcie sobie, nie byłem u niej już z tydzień; dziś odebrałem

Скачать книгу