Pojedynek. Джозеф Конрад

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pojedynek - Джозеф Конрад страница 6

Жанр:
Серия:
Издательство:
Pojedynek - Джозеф Конрад

Скачать книгу

twarz dosyć blada, pełna wyrazu rozumu i uczciwości; na ustach nie było wprawdzie uśmiechu, ale i w oczach nie okazywało się to nieukontentowanie, jakie widzieć czasem można w ludziach starych, którzy już odwykli od uciech młodości i nie pojmują szałów, którym się ona oddaje. Stał on sobie spokojnie sam jeden, oparty o kolumnę, i patrzył niezupełnie obojętnie, chociaż i niezbyt ciekawie na snujące się po głównej sali tłumy, które, jak fale na rzece, przepływały przed jego okiem coraz insze, a zawsze do siebie podobne. Obok niego po obu stronach i za nim mnóstwo było rozmaitych osób, a szczególniej młodych mężczyzn patrzących ku drzwiom wchodowym i egzaminujących ciekawie te maski, które jeszcze przybywały.

      Wtedy starzec ów uczuł, że go ktoś mocno potrącił. Obejrzał się więc rzucając wzrok zadziwiony na prawo i postrzegł przed sobą wysokiego mężczyznę w czarnym dominie, w czarnej masce i w kapeluszu na głowie. Mężczyzna ów prowadził pod rękę dwie maseczki, których oczy błyszczały przez otwory larw zakrywających ich twarze i na starego patrzyły. Tylko co chciał się usunąć, choć go o to dość niegrzecznie poproszono, gdy mężczyzna ów obracając się wyraźnie ku niemu rzekł:

      – Czego stoisz na drodze? Spać, stary durniu, a nie wałęsać się po maskaradach! Precz mi stąd zaraz!

      Te ostatnie słowa wymówił jakby umyślnie głośniej i poszedł prędko mieszając się z tłumem. Towarzyszki jego głośno się zaśmiały, a obecni powtórzyli z oburzeniem:

      – Stary durniu, precz stąd, to już nadto! Fe!

      Stary człowiek, jak piorunem rażony, oparł się o kolumnę, krew uderzyła mu do głowy, w oczach się zaćmiło i cały ciężar tak niespodziewanej, tak niezasłużonej i tak publicznej obelgi przygniótł go i na chwilę przytomność odebrał. Wkrótce jednak podniósł głowę, spojrzał na obecnych i choć żadnej znajomej nie dostrzegł twarzy, ale widział wyraźnie, że jedni patrzyli nań z politowaniem, inni kiwali głową, inni odwracali się z uśmiechem. Wtedy porwał się z miejsca, chciał się rzucić w tłum, dogonić napastnika, zedrzeć mu z twarzy maskę i ostatkiem sił, jakie mu wiek i tyloletnia praca zostawiły, pomścić się za tę krzywdę, która na siwą głowę jego jak kamień z dachu upadła. Ale zaledwie kilka zrobił kroków szukając okiem, gdzie się ta bezczelna trójka podziała, gdy postrzegł przed sobą jakiś ruch niezwykły, tłumy zaczęły się rozstępować, ściskać, zatamowały zupełnie drogę i w miejscu wolnym, które się zrobiło, pokazała się jakaś zabawna i bardzo oryginalna maska, której wszyscy przypatrywać się i na którą z tyłu jeszcze napływający ciekawi gapić się zaczęli.

      Trudno było w takim momencie, kiedy ścisk jak grobla jaka przeciął zupełnie drogę, przerzynać się naprzód, rozpychać zbitych w ciasną kolumnę i wszczynać burdę w obliczu najrozmaitszych, a między tymi i dostojnych osób, które tam także były. Stanął więc wraz z innymi biedny starzec, czuł, że mu wstyd pali nie skażone dotąd niczym czoło i tak jawne zhańbienie wyraźnymi na nim wypisuje się głoskami, ale się nie ruszył i, pochyliwszy tylko głowę, czekał, aż będzie mógł przejść dalej i wynaleźć tego, co czy umyślnie, czy przez płochość i lekceważenie publicznego bezpieczeństwa takim bolem serce jego napełnił. Kilka minut znajdował się on w takim położeniu, gdyż maska była przy tym dowcipna, zaczepiała wszystkich i wszyscy tym bardziej ścisnęli się i słuchali, co powie i jakim kogo uraczy konceptem. Łatwo sobie wyobrazić, ile myśli, ile obrazów smutnych i rozdzierających przesunęło się wtedy przez głowę starca. Przebiegł on w mgnieniu oka całe swe życie. Od początku aż do tej chwili widział tylko usilną pracę, uczciwe chęci, wzrastające coraz mienie, szacunek wszystkich, co go znali, szczęście domowe, miłość żony i cześć dzieci. Próżno się egzaminował, czy kogo nie obraził, czy kogo nie skrzywdził, czy jakim słowem lub czynem nie zasłużył na taki afront, który go spotkał. Ale sumienie nie czyniło mu żadnego wyrzutu, a pamięć nie dostarczyła obrazu żadnego nieprzyjaciela, który by nie śmiejąc jawnie wystąpić, skrycie i pod maską nienawiść mu swą okazał. Nie mógł więc dojść, kto by mógł być ów mężczyzna, który go zelżył, kto by mogły być owe kobiety, które się zaśmiały z krzywdy starca tak niespodzianie uderzonego. Ale jakkolwiek czuł się niewinnym, uczuł także, że to jest kres jego powodzenia, że to fatalny moment, który złamie jego życie, że to ostra jakaś i niewidoma skała, o którą łódź jego zadrasnęła się tak, że już jej nic nie naprawi i że do tego biegu, który dotąd był tak spokojnym i bezpiecznym, niezdatną się stanie. Wtedy gniew, oburzenie i rozpacz owładnęły jego sercem. Bez względu na bezsilną starość chciał się przynajmniej pomścić nad tym, który go nad taką przepaścią postawił. Skoro więc przejście zrobiło się wolnym, czując w sobie jakby podwojone siły puścił się naprzód, przeszedł salę, przejrzał wszystkie maski, ale nigdzie tej haniebnej trójki dostrzec nie mógł. Zdawało mu się tylko, że wszyscy na niego patrzą, że każdy lituje się lub szydzi, że ktokolwiek na niego spojrzy, nachyla się do towarzysza lub towarzyszki i szepce zapewne te same słowa, które zaległy w jego sercu i ciągłym, i bolesnym powtarzały się echem. Gdy w takim stanie ze zmienioną zupełnie twarzą, z rozciętym i rozerwanym całym pasmem dalszego życia szedł chcąc wyjść z tej sali, gdzie mu się zdawało, że się wszystko koło niego jakimściś szalonym wirem obraca, i zamierzał wrócić do domu, do którego zawsze z taką radością dążył, a z którego, także widział jakby wygnany dawny pokój i dawne bezpieczeństwo, postrzegł nagle syna, który się niespokojnie oglądał, jakby go szukał i pragnął jak najprędzej przy nim stanąć.

      Ten widok przeraził go straszną myślą, która w głowie jego jak błyskawica mignęła. Powiedzieć mu, co go spotkało? Oburzyć młode serce, przejęte dla niego taką czcią i miłością, zatruć życie młodzieńca, jeżeli krzywdziciela nie znajdzie, lub go narazić na śmierć, boby pewnie hańby ojcowskiej nie przeniósł i krzywdy jego nie darował, jeżeliby zdołał zedrzeć tę maskę, pod którą się napastnik ukrył – oto jest obraz, który nagle przed nim stanął. „Nie! Nigdy!” – pomyślał starzec, odwrócił się poszedł prędko ku ścianie i na stojącej tam kanapce usiadł, aby go syn nie tak prędko znalazł i aby miał czas umocnić się duchem i utaić przed nim krzywdę, która, jak sobie wyobrażał, jawnie i czytelnie na twarzy jego leży.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.

      Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.

/9j/4AAQSkZJRgABAQEASABIAAD//gA8Q1JFQVRPUjogZ2QtanBlZyB2MS4wICh1c2luZyBJSkcgSlBFRyB2NjIpLCBxdWFsaXR5ID0gMTAwCv/bAEMAAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAf/bAEMBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAQEBAf/AABEIAsYB8QMBIgACEQEDEQH/xAAeAAEAAQQDAQEAAAAAAAAAAAAACgQHCAkBBQYCA//EAGkQAAAFAwIDAgYLDQUEBQcHDQECAwQFAAYHCBEJEiETMRQiQVFhcRUZNDd0d4GRtLbwChYYIzJWV5WWobHS1hdSwdHhJEKS8SUzNTlTJidDRkdy1DY4Ymd2gpMoKURUY3N1haKyuMTT/8QAHAEBAAEFAQEAAAAAAAAAA

Скачать книгу