Pojedynek. Джозеф Конрад
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pojedynek - Джозеф Конрад страница 5
– Uśmiechnąłem się i miałem już dobrą odpowiedź na języku, ale ona zerwała się z krzesła i krzyknęła: „Co to? Waćpan uśmiechasz się na to, co mówię! Idźże waćpan sobie precz ode mnie i pożegnaj się z tym, com dla waćpana przeznaczyła. Moja praca nie pójdzie na wzbogacenie Żydów, którym się zadłużasz, na karty i pijatyki dla waćpana kolegów, którzy cię wiodą do zguby, i na aksamity dla tych hultajek, którym się nie chce szyć i cerować szkarpetek i które wraz z sobą ciągną waćpana do piekła".
– Czy wiesz – zawołał któryś śmiejąc się – że w tym wszystkim najlepsze jest to piekło, do którego cię Florcia ciągnie. Muszę jej to powiedzieć.
– Zapewne byłoby to zabawne – rzekł marszcząc się pan Wiktor – ale stara dodała: „Waćpan myślałeś, żem tylko trzykroć kilkadziesiąt tysięcy dla waćpana przeznaczyła i dlatego nie dbałeś o mnie i głuchym byłeś na moje przestrogi. Otóż jesteś waćpan w błędzie. Przeznaczyłam dla waćpana wszystko, co mam, a mam przeszło sześćkroć. I teraz testament ten zniszczę kiedy waćpan uśmiechasz się i żartujesz sobie i z mego wieku, i z mego przywiązania” – i wyobraźcie sobie, otworzyła biurko, wyjęła testament…
– I rozdarła? – zapytał jeden.
– I rozdarła – odpowiedział pan Wiktor nalawszy sobie szklankę starego wina i wychyliwszy ją duszkiem.
– Fe! Do diabła! Sześćkroć to warte grzechu – rzekł inny.
– Zapewne, że warte – odpowiedział pan Wiktor. – Toteż dopuściłem się go: upokorzyłem się przed starą, sześćdziesiąt siedem lat mającą kobietą, której prawa nasze, nie wiedzieć na co, zostawiają jeszcze rozporządzanie majątkiem, co wcale być nie powinno.
– I co wymaga reformy – mówił drugi, któremu wąsik tylko co się wysypał. – Ogromne sumy pleśnieją w rękach starców, leżą bez użytku w skrzyniach tych, którzy doszedłszy do pewnego wieku, np. do lat pięćdziesięciu, powinni by sobie mieć wyznaczone alimenta, kominek, ciepły szlafrok i pantofle, a ustąpić tej dźwigni, jaką jest pieniądz, młodym z głową, w której są idee, jakie czas wyrobił, i z siłami, które właśnie zdolne są do działania i użycia.
– Tak by być powinno – odpowiedział pan Wiktor – a tymczasem tak nie jest, co też oburza i gniewa. A tym bardziej, kiedy głowa pełna takich idei, o jakich mówisz, zgina się na próżno i bez skutku.
– Jak to?! – zawołał inny wcale zgorszony – więc stara nie udobruchała się. Proszę!
– Upokorzyłem się, powiadam, zacząłem przepraszać, przyrzekałem poprawę i cóż myślicie? Nie tylko się nie zreflektowała, ale drąc do reszty papier, który mi zapewniał jej spadek, dodała: „Idź waćpan sobie precz, mówiłam. Nie masz u mnie wiary i nie zasługujesz na moją łaskę.
Wybuduję i uposażę za te pieniądze dom i przytułek dla ludzi starych, aby nie przychodzili na łaskę młodzieży, która dziś wiekiem poniewiera i siwych włosów nie szanuje. I stryja waćpana 'nakłonię, aby to samo zrobił. On zna waćpana na wylot, nie bój się, i nieraz już mówiliśmy o tym z bolem i wstydem, który waćpan może w paskudnych kompaniach swoich wyśmiejesz, ale który będzie cię drogo kosztował, bo ani ja swoich funduszów, ani on swego miliona nie mamy na rozpustę i obrazę Pana Boga. Bądź waćpan zdrów i nie przychodź tu do mnie więcej. Do ojca zaś waćpana napiszę o wszystkim i podziękuję mu, że tak ładnie wychował dziecko mojej poczciwej siostry”. To powiedziawszy, poszła i zostawiła mię jak dudka. I wy pytacie się, dlaczegom zły i dlaczegom milczał, gdym tu przyszedł. Ale już czas, pójdźmy – dodał powstając i nalawszy jeszcze jedną szklankę wina, wypił. – Florcia i Leontynka czekają mię w maskach i dominach. Poprowadzę je na bal i mszcząc się za to upokorzenie, któregom dziś doznał, pierwszego starego durnia, którego spotkam na sali, przywitam tak, że popamięta. Niech idzie do mojego stryja i do mojej ciotki i niech razem żalą się i płaczą nad młodym pokoleniem, które nie bije czołem przesądom, które ceni jabłoń okrytą liśćmi i wydającą owoce, ale nie szuka cienia i posiłku pod drzewem zeschłym, z którego ani pożytku ani ozdoby.
– Brawo, Wiktorku! Nawet poetycznie zakończyłeś – zawołali koledzy dopijając reszty wina. – Jednakże bądź ostrożny, żebyś jakiego głupstwa nie zrobił, boś zły i pijany – Co mi tam! – zawołał pan Wiktor rzuciwszy kilka półimperiałów na stół garsonowi, któremu kazał przygotować rachunek i podać mu go jutro. Potem nałożył kapelusz na głowę, narzucił na siebie płaszcz i nie spojrzawszy nawet na siedzących w kącie dwóch młodych ludzi wraz z całą kompanią swoją wyszedł.
– Cóż ty na to? – rzekł wówczas Jan powstawszy. Ale widząc, że kolega jego siedzi z głową opartą na ręku i tak pogrążony w myślach, że się zdawał zapytania jego nie słyszeć, położył rękę na jego ramieniu i dodał: – Czyś zasnął, Julianie?
Julian podniósł głowę, potarł ręką szerokie swe czoło i głęboko westchnąwszy rzekł:
– Alboż to, com słyszał, mogło mię uśpić? Wierz mi, coś ciężkiego nad nami wisi i ojcowie, którzy tak synów swych wychowują, odpowiedzą przed Bogiem, że tak źle powinności swojej dopełnili. Dziś w dwójnasób czczę mojego ojca i błogosławię każde jego zmarszczenie, każde surowsze słowo, którym rozbujałą myśl moją trzymał i trzyma na wodzy. Ależ to jednak smutna, smutna rzecz! I tym smutniejsza, że nie tylko w tej sferze, do której ci panicze należą, ale i niżej, i coraz niżej rozszerzają się takie same zasady, grasują takie wyobrażenia. Ale chodźmy! Stan mój tak przykry, że nie na bal, ale poszedłbym do domu, ukląkłbym i modliłbym się za siebie i za drugich, tylko że i mój ojciec tam będzie i chciałbym już być przy nim.
Te ostatnie słowa wymówił Julian tak dziwnym głosem, iż Janowi zdało się, że głos ten wyszedł prosto z serca, które nagle zadrżało. Nie zrobił jednak żadnej uwagi, ale wziąwszy prędko z rąk garsona rachunek za wieczerzę, podał go koledze i rzekł:
– Zaprosiłeś mię, kochany Julianie, zapłaćże teraz za moje obżarstwo i roztargnienie Cesi, bo ja – dodał ciszej – jak cię kocham, mam tylko złotówkę w kieszeni. Pójdź, przejdziemy się jeszcze trochę.
Julian zapłacił i ze schyloną głową poszedł z wolna za idącym przed nim kolega.
2
2
W salach redutowych już było pełno, a jednak coraz nowi goście tłoczyli się na schodach wyłożonych kobiercami, ozdobionych rzędem wazonów, w których najrzadsze rozwijały się kwiaty, jaśniejących od lamp i zwierciadeł, w których coraz nowa przeglądała się twarzyczka, przed którymi coraz nowa stawała maska dla przekonania się, czy strój ma dosyć elegancji, czy utajenie zupełne, czy się czym nie zdradzi przed mężem, który pewnym był, że ma migrenę i jest w łóżku, lub przed kochankiem urywającym się z jej kajdan i szukającym innej niewoli.
Pierwsza sala od wchodu, jak pamiętają ci, którzy ją widzieli przed przerobieniem, prowadziła do kolumn odgradzających ją od głównej, daleko wyższej, mającej galerią dla widzów, ogromnej w swych rozmiarach, a jednak już pełnej i mężczyzn po większej części w zwyczajnym ubraniu i bez masek, i kobiet, z których poważniejsze, jaśniejące bogatym strojem i drogimi kamieniami,