Zemsta i przebaczenie Tom 1 Narodziny gniewu. Joanna Jax
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zemsta i przebaczenie Tom 1 Narodziny gniewu - Joanna Jax страница 4
Hanka trzymała w dłoniach sukienkę zawiniętą w szary papier przewiązany sznurkiem i z dumą wracała ocienioną aleją do domu. Dwa razy zatrzymywały się wozy ze wsi, żeby ją podwieźć, ale odmawiała, chcąc tanecznym krokiem przemierzyć drogę i snuć marzenia o Jakubie Moselu. Mogła także śpiewać pełną piersią miłosne piosenki, głosem nieco chrapliwym, ale tak pięknym, że zdawało się, iż milkną ptaki, gdy wydobywa z gardła dźwięki.
Po chwili kolejny pojazd zatrzymał się przy idącej Hance. Ale nie była to wiejska furmanka, a wóz Chełmickich. Antoni nie mógł przekonać się do automobili i mimo że posiadał dwa, wolał tradycyjne pojazdy zaopatrzone w dorodne rumaki. Samochodem wyruszał jedynie do Warszawy albo Poznania, żeby zaimponować swoim partnerom w interesach, ale podczas podróży przeżywał prawdziwe katusze. Wciąż mu się zdawało, że to żelastwo rozpadnie się za chwilę na kawałki albo wybuchnie niczym granat na bitewnym polu. Po swojej okolicy jeździł albo eleganckim powozem, albo wierzchem, samochody pozostawiając na specjalne okazje. Niektórzy posądzali go o skąpstwo i zbytnią oszczędność w eksploatacji aut, ale ludzkim gadaniem od dawna się nie przejmował.
– Dzień dobry, Hanka! – wykrzyknął i przesunął palcem po wąsie. – Pięknie śpiewasz.
– Dzień dobry. – Dygnęła niczym pensjonarka, komplement ignorując ze zwykłej skromności.
– W sobotę wydajemy z żoną przyjęcie. Nie zechciałabyś zaśpiewać? Jak nie masz ładnej sukienki, to ci kupię.
– Mam sukienkę! – krzyknęła entuzjastycznie i pomachała szarym pakunkiem. Po chwili dodała: – A co mi tam, pewnie, że mogę zaśpiewać.
– To przyjdź do nas w sobotę o szóstej – odpowiedział Chełmicki i ruszył aleją w stronę majątku.
„Jaki radosny i szczęśliwy dzień – pomyślała Hanka. – Mam nową sukienkę, a w sobotę zaśpiewam na przyjęciu, gdzie będą sami wielcy państwo”.
W tym samym czasie, gdy podekscytowana Hanka wracała do domu z nową sukienką, jej przyjaciółka, Alicja Rosińska, również szykowała się do wyjścia. Powód nie był szczególny, ale dla szesnastoletniej dziewczyny – nader ważny. Jej dziadek, miejscowy krawiec, od czasu do czasu szył dla rodziny Chełmickich. Nie były to suknie dla pani domu ani fraki dla właściciela ziemskiego, ale fartuchy dla kucharek i mundurki dla pokojówek, a niekiedy zasłony czy pościel. Nic szykownego i wytwornego. Państwo Chełmiccy najczęściej korzystali z usług znanych warszawskich krawców albo nabywali dla siebie garderobę w Paryżu czy Berlinie. Dla Bronisława Rosińskiego byli jednak ważnymi klientami i zamawiane wyroby dostarczał do dworku osobiście, a później korzystając z pomocy wnuczki. Była to dla niego ogromna udręka, bo do domu Chełmickich było sześć kilometrów. Alicja zaś czekała na te wyjścia z podnieceniem, ponieważ zauroczona była synem Antoniego Chełmickiego, Julianem. Przemierzając kilkukilometrową drogę, wciąż wymyślała rozmaite wróżby, czy spotka młodzieńca. Zrywała gałązki akacji, bezlitośnie ogołacając je z liści i szepcząc cichutko: „będzie, nie będzie”. Innym razem wypatrywała czarnego kota albo zrywała dmuchawce i chuchając co sił w płucach, próbowała pozbawić je wszystkich pręcików, wszak tylko wówczas wróżba była pomyślna. Tym razem również była pełna nadziei. Włożyła swoją najlepszą sukienkę, wzięła w dłonie ciężki pakunek i ruszyła w stronę dworku.
Dziadek uszył dla niej prawdziwe dzieło sztuki. Mimo całej sympatii do Hanki Lewin, jej sukienka było o niebo piękniejsza. Kolor bladego różu podkreślał jej śniadą cerę, którą Bóg raczy wiedzieć po kim odziedziczyła, a biały satynowy kołnierzyk nadawał jej cech dobrze urodzonej panny. Jedynie pantofle były stare, brzydkie i nieco sfatygowane. Alicja miała jednak nadzieję, że Julian nie zwróci na nie uwagi.
Był taki przystojny… Mimo że, podobnie jak ona, skończył szesnaście lat, emanował męskością i dystynkcją. Ona również starała się być damą, ale w otoczeniu figlarnej babki i nieco zagubionej matki jej starania ograniczały się jedynie do poprawnej polszczyzny, znajomości angielskiego i umiejętności prawidłowego posługiwania się sztućcami.
Po godzinie marszu dotarła do bogato zdobionej bramy. Była otwarta, bo najwyraźniej gospodarze na kogoś czekali i chcieli, aby ów gość poczuł, że jest mile widziany w ich progach. Wzdłuż alei prowadzącej do dworku pyszniły się idealnie przycięte bukszpany i okazałe jałowce w różnych odcieniach, począwszy od tradycyjnej zieleni, a na przygaszonej żółci kończąc. Zaraz przy bramie można było dostrzec piaszczystą aleję biegnącą wzdłuż krzewów dzikiej róży i tamaryszku. Alicja wiedziała, że dróżka wiedzie do nowoczesnych stajni i padoku dla luksusowych i drogocennych rumaków Antoniego Chełmickiego. Nie to jednak było dla Alicji ważne, ale fakt, że często z tej alejki wyłaniał się Julian. Wysoki chłopak o oczach ciemnoniebieskich niczym niebo przed burzą i włosach w kolorze dojrzałego żyta. Tym razem jednak droga była pusta. Alicja z drżącym sercem podążyła dalej, zastanawiając się, czy Julian w ogóle przyjechał. Uczył się w Warszawie i większość czasu spędzał właśnie tam, ale miała nadzieję, że zarówno święto Bożego Ciała, jak i urodziny ojca przywiodą go do rodzinnego domu.
Na prostokątnym dziedzińcu dworku stały samochody i dorożki. Auta nie należały do gospodarza, on bowiem stawiał swoje w garażach na tyłach posesji i korzystał z nich rzadko, nazywając publicznie „dziełem szatana”. Natomiast bryczka niewątpliwie była Chełmickich, bo Alicja rozpoznała stangreta, starego Majkowskiego, który z pietyzmem szczotkował sierść konia. Alicji niekiedy się zdawało, że w majątku Chełmickich konie są najważniejszymi mieszkańcami, ponieważ Antoni niemal bez przerwy o nich rozprawiał, dbał o nie nieustannie i chwalił się nimi każdemu, kogo spotkał. I nie tylko tymi najdroższymi, stanowiącymi obiekty westchnień rasowych koniarzy, ale również tymi służącymi mu do pracy i podróżowania bryczkami. Być może to właśnie miłość do koni sprawiła, że na pojazdy mechaniczne stary Chełmicki patrzył z niechęcią.
Alicja pozdrowiła stangreta i udała się na tyły domu, gdzie znajdowało się wejście kuchenne. Kiedy minęła rabatę karminowych róż, usłyszała śmiech dobiegający przez otwarte okna biblioteki, cichą muzykę i z patefonu śpiew największej diwy – Hanki Ordonówny. Z zazdrością patrzyła na rzeźbione dębowe drzwi wejściowe, za którymi zaczynał się inny świat. Dom Chełmickich nie był ani zamkiem, ani okazałym pałacem, ale niekiedy Alicji zdawało się, że ludzie przekraczający jego próg wiodą królewskie życie, nieskalane troskami o dobra doczesne. Jednocześnie uważała, że cena, jaką się płaci za to bogate życie, jest wysoka. Jej dzieciństwo to były przygody, podrapane kolana i brudne sukieneczki. Śniadanie stanowił kubek mleka i bułka maślana, który to posiłek spożywała na stojąco, w pośpiechu, bo pod lasem już czekały dzieci i zabawa. Niekiedy jeszcze ze śladami mleka pod nosem i niedomytymi poprzedniego dnia nogami wybiegała do świata, który był tajemniczy, niezbadany, ale pełny śmiechu i radości. Bawiła się z Lewinami, Moselami i Kaweckimi. Dzieci chłopów, sklepikarzy i niższych urzędników. A że do wsi były trzy kilometry, spotykali się w połowie drogi. Nie musieli się umawiać na godziny, niczego ustalać, zawsze ktoś był. Później, gdy byli starsi, dzieci chłopów musiały pomagać przy żniwach i inwentarzu,