Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 47
Lecz gdy wjechali w podwórze, roztoczyły się przed oczyma panny Barbary jakby kulisy tego pięknego widoku. Sanki zaczęły stukać i podskakiwać na zgnojonej grudzie przed oborą, śnieg był tu wszędzie zbrukany i zaśmiecony. Długie bez końca, jednostajne budynki otaczały dokoła olbrzymi, pusty i smutny dziedziniec, z którego raz po raz zrywały się stada kawek z przenikliwym i kląskającym wrzaskiem.
Pani Florentyna zajmowała jeden z trzech przydzielonych jej rodzinie pokoików w nędznej oficynie, mało różniącej się od innych budynków folwarcznych. Wielkie polne kamienie ułożone były przed drzwiami wejściowymi zamiast schodków. W pokoiku pani Niechcicowej było ciasno i duszno, i czuć było mdłą woń, jakby woń sędziwej starości. Matka Bogumiła siedziała w trzcinowym, powyściełanym zwykłymi poduszkami fotelu, a nogi miała okryte kraciastą chustką. Była otyła i spojrzała na pannę Barbarę oczyma wielkimi, lecz bez wyrazu, jakby nienastawionymi już na żaden z przedmiotów tego świata. Gdy panna Barbara pochyliła się do jej ręki, staruszka pogładziła ją drugą ręką z wysiłkiem po włosach. Panna Barbara zapuściła już w ciągu tego roku długie włosy i okręcała je warkoczami dokoła głowy.
– Piekne włosy – rzekła matka Niechcica głosem tak słabym, jakby się odezwał z dziecinnej nakręconej zabawki. – Ja też miałam duże, piekne włosy. Ale teraz… – zamilkła i po upływie pewnego czasu dodała z żałością: – powyłaziły[51].
Niewiele co więcej zostało w czasie tej wizyty omówione. Wypili jeszcze we troje herbatę z bardzo dobrymi ciasteczkami, a kiedy potem wychodzili, Bogumił zapytał w sieni dziewkę idącą dokądś z szaflikiem:
– Czy przy starszym panu jest kto?
– Ludwiczkę[52] posłalim! – krzyknęła, nie oglądając się i śpiesząc w swoją drogę.
Bogumił objaśnił narzeczoną:
– Wujowi, zwłaszcza zimą, zdaje się, że to ciągle jest jeszcze powstanie. I ucieka nam na noc do lasu, tak że musimy go pilnować. Boimy się, żeby nam biedak nie zamarzł.
Panna Barbara stała ze spuszczonymi oczyma i nie prosiła, żeby ją z tym wujem zapoznać. Sanki już na nich czekały, ale Bogumił rzekł prosząco:
– Ja bym chciał jeszcze pani pokazać nasze nowe mieszkanie. Za dwa tygodnie ma być ostatecznie opróżnione. Teraz tam jeszcze mieszkają, ale już się wkrótce wyniosą. Szkoda, że nie można odnawiać, bo mróz. Postaramy się tylko wymieść, wyporządkować. To blisko, z tamtej strony ogrodu. Pójdziemy? Żeby pani nie myślała, że będziemy tak nędznie mieszkać jak tu. Mamy dostać cały osobny dom.
Panna Barbara najbardziej pragnęła czym prędzej wracać do Borku i do Warszawy. Nie mogła sobie siebie w tej Krępie wyobrazić. Przestała wierzyć w swój ślub.
– Nie, oczywiście, to małżeństwo nie może dojść do skutku – myślała, jak gdyby nie znalazłszy w rodzinie i siedzibie Bogumiła tych możliwości, których szukała, nie widziała już żadnych innych nadziei na radość w przyszłym pożyciu. Nie śmiała jednak naglić do powrotu i choć nie upatrywała żadnego sensu w oglądaniu mieszkania, w którym nie miała zamiaru mieszkać, posłusznie brnęła przez śnieżne zaspy za Bogumiłem. Wkrótce zobaczyli ów dom i panna Barbara nabrała trochę otuchy. Był to nieduży, schludny domek stojący w ogrodzie, mający widok na łąki i na lasy. Przed domem na trawniku śród świerków bawiły się jakieś dzieci w szubkach i kapturkach.
– Prawda, dzieci – pomyślała Barbara. – Będę przecież pewno miała dzieci. – I przemknęło jej przez myśl, jakie szubki, jakie kapturki będą one nosiły, gdy tak będą biegały po trawniczku śród świerków. Zatupała po śniegu, niby to z zimna, a w gruncie rzeczy z nagłej radości.
– Czyje to dzieci? – spytała. – Czyje?
– Dawnego administratora – wyjaśnił Niechcic. – Był tu niejaki Winczewski, co zarządzał wszystkimi folwarkami dominium, bo do mnie to należy tylko Krępa. Ale teraz, kiedy młody Krępski skończył studia rolnicze, starzy skasowali od Nowego Roku tego administratora. I my mamy po nim dostać mieszkanie.
– To się dobrze złożyło – zawołała panna Barbara i wstrząsnęła się. Bogumił zląkł się, że jej zimno, i zaczął prosić, żeby przed odjazdem napiła się miodu. Inaczej może się, jadąc, przeziębić.
Ruszyli z powrotem w podwórze, a panna Barbara zapewniała po drodze Bogumiła, że dawno jej się nigdzie tak nie podobało jak w tej Krępie. Przedtem rada była dać mu uczuć, że ją tu wszystko przygnębia. Teraz jednak drżała, czy aby się nie domyślił poprzedniego stanu jej duszy.
Zaś jeszcze raźniej poczuła się, gdy wypiła owego miodu. Ochoczo wsiadła do sanek, a kiedy wjechali pomiędzy lasy, zapragnęła, by ją Bogumił pocałował. Nic nie mówiła, lecz on odgadł jej chęci, a wtedy naraz życie z nim wydało jej się czymś łatwym i powabnym, gdziekolwiek by je zasnuli[53], w Krępie czy też nie w Krępie, śród pięknych czy też obojętnych krajobrazów.
Lecz po powrocie do Warszawy uczuła, że ani ten miód, ani ta jazda sankami, ani te pocałunki nie dadzą się porównać z niczym, co tutaj miała. I znów popadła w wątpliwości i w męczarnie, co dręczą człowieka, gdy nieodparty głos namiętności nie wskazuje drogi, a umysł i wola nie są w stanie kierować się innymi nakazami niezbudzonego jeszcze ducha. Ze strachem czekała bliskiej godziny ślubu i coraz częściej, co dzień prawie pisywała do siostry.
„Gdyby szło tylko o miłość – skarżyła się – wiedziałabym, jakie mam słowo powiedzieć. »Nie« – byłoby to słowo. Ale ślub, wesele, małżeństwo – z tym się łączy tyle różnych dodatkowych rzeczy, które człowieka bałamucą i nie dają mu rozpoznać swych uczuć. Przy tym zdaje mi się, że jeśli się teraz cofnę, to już nikt więcej nie będzie się chciał ze mną ożenić. A żyć samotnie z własnej woli – niekiedy mi się ta myśl podoba… Lecz gdy tylko się na to zdecyduję, wnet mi żal tego, czego się wyrzekam, i na odwrót, pragnę żyć tak jak wszyscy, wypełnić swe przeznaczenie, być żoną, matką, panią domu, wypróbować swe siły. Ambicja, ciekawość, wszystko wchodzi tu w grę, a wszystko takie silne!”
Na dwa dni przed ślubem przyszła wiadomość, że ani pani Teresa, ani jej mąż nie przyjadą. Ich dziewczynki zachorowały na odrę i żadne z rodziców nie chciało od chorych dzieci odjechać. O tym, by matka Ostrzeńska sama miała przyjechać, nie było mowy. Pani Adamowa już od dawna bała się na własną rękę wyruszyć poza Kaliniec, bo jej się zawsze zdawało, że w drodze umrze na serce. Nie dość na tym, inżynier Julian również doniósł, że nie może przyjechać. Stanęły mu na przeszkodzie ważne czynności przy nowo budującej się linii kolejowej.
Listy od rodziny nadeszły jednocześnie i panna Barbara odczytywała je ze łzami w oczach – i z taką rozpaczą w sercu, jakby zjazd rodziny był jedynym szczęściem, którego w dniu ślubu oczekiwała. W przystępie żałości zaczęła niezwłocznie pisać do pani Teresy. „Z płaczem – były słowa jej listu – dowiaduję się, że ani ty, ani Lucjan, ani Mama nie będziecie na ślubie, i z płaczem będę pojutrze żegnać Warszawę. Czułam się tutaj taka szczęśliwa, jakby cały świat do mnie należał. Te chwile miną i nigdy już nie